W dzień moich 60. urodzin dostałam od męża kopertę. Myślałam, że to prezent… Okazało się, że to pozew o rozwód.

– Zosiu, masz chwilę? – głos Marka był cichy, ale wyczułam w nim napięcie. Stał w progu salonu, trzymając w ręku białą kopertę. Właśnie skończyłam kroić tort na moje 60. urodziny. W kuchni pachniało kawą i świeżo upieczonym sernikiem, a na stole czekały kwiaty od dzieci. Myślałam, że to będzie spokojny wieczór, może nawet wyjątkowy – przecież sześćdziesiątka to nie byle co.

Podeszłam do niego z uśmiechem. – Co tam masz? – zapytałam, próbując zgadnąć, czy to bilety do teatru, czy może jakiś voucher na weekend w spa. Marek przez chwilę patrzył mi w oczy, potem spuścił wzrok i podał mi kopertę. – To dla ciebie – powiedział krótko.

Otworzyłam ją bez zastanowienia. Pierwsze słowa sprawiły, że serce mi stanęło: „Pozew o rozwód”. Zamarłam. Przez chwilę nie mogłam oddychać. Spojrzałam na Marka – stał sztywno, jakby czekał na wybuch.

– To jakiś żart? – zapytałam drżącym głosem.

– Nie, Zosiu. Przepraszam… – odpowiedział cicho.

Wszystko zaczęło się rozmywać. Słyszałam śmiech wnuków z pokoju obok, szum czajnika, ale jakby zza szyby. Mój świat rozpadł się na kawałki w jednej chwili.

Nie pamiętam, jak usiadłam przy stole. Marek mówił coś jeszcze – o tym, że „to nie twoja wina”, że „po prostu się wypaliło”, że „zasługujemy na szczęście”. Słowa odbijały się ode mnie jak groch od ściany. Przez głowę przelatywały mi obrazy: nasz ślub w kościele na Woli, narodziny dzieci, wspólne wakacje nad Bałtykiem, remont mieszkania…

– Ktoś inny? – zapytałam nagle.

Zawahał się tylko przez sekundę. – Tak… Jest ktoś inny.

Poczułam się, jakby ktoś mnie uderzył w twarz. Przez chwilę miałam ochotę rzucić w niego talerzem, ale zabrakło mi siły.

– Ile ona ma lat? – spytałam gorzko.

– Trzydzieści pięć…

Zaśmiałam się krótko, nerwowo. – No tak. Kryzys wieku średniego. Gratuluję.

Marek spuścił głowę. – Przepraszam… Naprawdę nie chciałem ci tego robić w urodziny. Ale… nie mogłem już dłużej udawać.

Wstałam i wyszłam do łazienki. Zamknęłam drzwi i pozwoliłam sobie na łzy. Płakałam długo, cicho, żeby dzieci i wnuki nie słyszały. W lustrze zobaczyłam kobietę ze zmarszczkami wokół oczu i siwymi pasmami we włosach. Kobietę, która przez czterdzieści lat była żoną Marka i matką jego dzieci. Kim jestem teraz?

Wieczorem dzieci zauważyły, że coś jest nie tak. Marta podeszła do mnie, gdy zmywałam naczynia.

– Mamo, wszystko w porządku?

Uśmiechnęłam się blado. – Tak, kochanie. Po prostu się wzruszyłam…

Nie powiedziałam im nic tego dnia. Nie chciałam psuć rodzinnej atmosfery. Ale w nocy nie mogłam spać. Marek spał na kanapie w salonie – pierwszy raz od lat nie leżeliśmy razem w łóżku.

Następne dni były jak koszmar na jawie. Marek coraz częściej wychodził z domu „na spotkania”, wracał późno albo wcale. Unikał rozmów ze mną i z dziećmi. Ja chodziłam jak cień – robiłam zakupy, gotowałam obiady, ale wszystko bez sensu.

Po tygodniu zebrałam się na odwagę i powiedziałam dzieciom prawdę.

– Tata chce rozwodu – powiedziałam cicho przy śniadaniu.

Marta rozpłakała się od razu. Tomek zacisnął szczęki i wyszedł z kuchni bez słowa.

– Jak to? Po tylu latach? – Marta patrzyła na mnie z niedowierzaniem.

– Jest ktoś inny…

Przez kilka dni wszyscy chodziliśmy jak struci. Dzieci próbowały rozmawiać z Markiem, ale on zamknął się w sobie.

Najgorsze były wieczory. Siedziałam sama w sypialni i zastanawiałam się, co zrobiłam źle. Czy byłam za mało atrakcyjna? Za bardzo skupiona na dzieciach? Może powinnam była bardziej dbać o siebie?

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie moja przyjaciółka Basia.

– Zosia, musisz wyjść z domu! Spotkajmy się na kawie!

Nie miałam ochoty na ludzi, ale poszłam. Basia słuchała mnie cierpliwie przez dwie godziny.

– On jest idiotą! – powiedziała w końcu stanowczo. – Ty jesteś cudowną kobietą! Nie pozwól mu siebie zniszczyć!

Jej słowa dodały mi trochę siły. Zaczęłam wychodzić z domu – na spacery, do kina z Martą, na zajęcia jogi dla seniorów. Powoli odzyskiwałam równowagę.

Ale Marek coraz bardziej oddalał się od rodziny. Przestał dzwonić do dzieci, nie interesował się wnukami. W końcu wyprowadził się do swojej nowej partnerki – podobno mieszka teraz z nią gdzieś na Ursynowie.

Rozwód był formalnością – Marek nie walczył o nic, chciał tylko „mieć to za sobą”. Ja zostałam w naszym mieszkaniu na Ochocie sama z kotem i wspomnieniami.

Najtrudniejsze były święta – pierwszy raz bez Marka przy stole. Dzieci próbowały udawać, że wszystko jest normalnie, ale wszyscy czuliśmy pustkę.

Czasem spotykam Marka na ulicy – wygląda młodziej, schudł, nosi modne ubrania. Udajemy obojętność, ale widzę w jego oczach cień żalu.

Minął już rok od tamtego dnia. Nadal boli mnie serce, ale powoli uczę się żyć na nowo. Zaczęłam malować obrazy – zawsze o tym marzyłam, ale wcześniej brakowało mi odwagi i czasu.

Czasem zastanawiam się: czy można zacząć wszystko od nowa po sześćdziesiątce? Czy jeszcze kiedyś poczuję się szczęśliwa? Może ktoś z Was zna odpowiedź…