Wszedł do kuchni i powiedział: „Chcę rozwodu”. Wtedy przypomniałam sobie słowa mamy, których nigdy nie rozumiałam…
– Chcę rozwodu.
Te dwa słowa roztrzaskały ciszę w kuchni jak porcelanowy talerz rzucony o podłogę. Stałam przy zlewie, z rękami zanurzonymi w ciepłej wodzie, szorując kubek po porannej kawie. Marek wszedł bezszelestnie, jakby bał się własnych kroków. Spojrzałam na niego – był blady, miał podkrążone oczy. Przez chwilę myślałam, że żartuje. Ale on nie żartował.
– Co ty mówisz? – wyszeptałam, czując jak serce wali mi w piersi.
– Przepraszam, Aniu. Nie mogę już tak żyć. Muszę odejść.
Wtedy przypomniałam sobie słowa mojej mamy: „Czasem lepiej milczeć niż powiedzieć coś, czego potem będziesz żałować”. Zawsze uważałam to za tchórzostwo. Teraz jednak czułam, że jeśli powiem choć jedno słowo za dużo, wszystko się rozpadnie jeszcze bardziej.
Marek odwrócił wzrok. Widziałam, jak jego dłoń drży na uchwycie krzesła. Przez głowę przelatywały mi obrazy: nasza pierwsza randka w kinie „Wisła”, ślub w kościele na Bielanach, narodziny Julki… Nasza córka miała dopiero trzynaście lat. Jak miałam jej to powiedzieć?
– Marek… – zaczęłam, ale głos mi się załamał.
– To nie twoja wina – powiedział szybko. – Po prostu… już nie potrafię być szczęśliwy. Próbowałem. Naprawdę próbowałem.
Chciałam krzyczeć. Chciałam go uderzyć, wyrzucić z domu. Ale stałam tylko i patrzyłam na niego, jakby był kimś obcym. W głowie dudniło mi jedno pytanie: „Dlaczego?”
Przez następne dni Marek spał na kanapie w salonie. Unikaliśmy się nawzajem. Julka coś wyczuwała – była cicha, zamknięta w sobie. Wieczorami słyszałam jej cichy płacz przez ścianę. Nie miałam siły jej pocieszać. Sama płakałam do poduszki.
Pewnego wieczoru zadzwoniła mama.
– Aniu, czy wszystko u was w porządku? – zapytała z troską.
Chciałam jej powiedzieć prawdę, ale głos ugrzązł mi w gardle. „Czasem lepiej milczeć…”
– Tak, mamo. Wszystko dobrze – skłamałam.
Ale nie było dobrze. W pracy popełniałam błędy, szefowa patrzyła na mnie z niepokojem. Koleżanki pytały, czy jestem chora. W sklepie zapominałam listy zakupów, wracałam do domu z pustymi rękami.
Któregoś dnia znalazłam w kieszeni Marka paragon z kwiaciarni i rachunek za kolację w restauracji „Pod Zegarem”. To nie były kwiaty dla mnie. Nie pamiętałam też żadnej wspólnej kolacji od miesięcy.
Wieczorem czekałam na niego w kuchni.
– Masz kogoś? – zapytałam bez ogródek.
Marek spuścił głowę.
– Tak… Jest ktoś. Poznałem ją pół roku temu w pracy. Nie planowałem tego… Po prostu… poczułem się przy niej znów ważny.
Poczułem się przy niej znów ważny… Te słowa bolały bardziej niż wszystko inne. Czy przez te wszystkie lata nie byłam dla niego ważna? Czy nasze życie było tylko rutyną?
Wybiegłam z domu i długo chodziłam po osiedlu. Przypomniałam sobie, jak mama mówiła: „Nie wszystko da się naprawić rozmową. Czasem trzeba pozwolić odejść”.
Ale jak pozwolić odejść komuś, kto był całym twoim światem?
Następnego dnia Marek spakował walizkę. Julka patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.
– Tato… zostaniesz? – zapytała cicho.
Marek uklęknął przy niej i przytulił ją mocno.
– Kocham cię, córeczko. Będę cię odwiedzał tak często, jak tylko będziesz chciała.
Julka wtuliła się w niego i zaczęła płakać. Stałam obok i czułam się jak statystka we własnym życiu.
Po jego wyjściu długo siedziałyśmy z Julką na kanapie. Milczałyśmy. W końcu spojrzała na mnie zapuchniętymi oczami.
– Mamo… czy to moja wina?
Serce mi pękło.
– Nie, kochanie. To nigdy nie jest wina dziecka.
Przez kolejne tygodnie próbowałyśmy nauczyć się żyć we dwie. Każdy dzień był walką – o uśmiech Julki, o własną godność, o spokój ducha. Mama przyjechała któregoś dnia z ciastem i swoim spokojem.
– Aniu… czasem trzeba pozwolić odejść temu, kto już nie chce zostać – powiedziała cicho, głaszcząc mnie po włosach jak wtedy, gdy byłam małą dziewczynką.
Zaczęłyśmy z Julką chodzić na spacery po Lesie Bielańskim, gotować razem obiady, oglądać stare zdjęcia. Powoli wracałyśmy do życia. Ale każda noc była walką z samotnością i poczuciem porażki.
Któregoś dnia spotkałam Marka pod szkołą Julki. Stał tam z bukietem tulipanów i niepewnym uśmiechem.
– Aniu… chciałem ci podziękować za wszystko. Wiem, że to trudne…
Nie odpowiedziałam nic. Tylko skinęłam głową i odeszłam.
Dziś minął rok od tamtego dnia w kuchni. Nadal boli, ale już mniej. Zaczynam wierzyć, że jeszcze mogę być szczęśliwa – inna niż kiedyś, ale szczęśliwa.
Czasem myślę o słowach mamy: „Milczenie to też odpowiedź”. Czy gdybym wtedy krzyczała albo błagała Marka, coś by się zmieniło? Czy lepiej było pozwolić mu odejść bez walki? A może czasem najtrudniej jest właśnie nic nie mówić?