Testament, który podzielił rodzinę. Czy można kochać dzieci i nie zostawić im wszystkiego?

– Naprawdę to zrobisz, mamo? – głos Magdy, mojej córki, drżał od gniewu i niedowierzania. Stała w progu kuchni, zaciśnięte pięści, oczy pełne łez. – Po tym wszystkim, co dla was zrobiłam?

Patrzyłam na nią, czując jak serce ściska mi się z bólu. Wczoraj wieczorem, przy kuchennym stole, razem z mężem Władkiem podjęliśmy decyzję, która miała zmienić wszystko. Przez lata wspieraliśmy różne fundacje: dom dziecka w Łodzi, hospicjum w naszym mieście, schronisko dla zwierząt. Zawsze powtarzaliśmy sobie, że jeśli kiedyś będziemy mogli zrobić coś większego, to zrobimy. Teraz nadszedł ten moment.

– Magda, to nie jest przeciwko tobie – próbowałam mówić spokojnie. – Chcemy po prostu podzielić się tym, co mamy, z tymi, którzy naprawdę tego potrzebują.

– A ja? A Tomek? – jej brat wszedł do kuchni, rzucając mi spojrzenie pełne żalu. – My się nie liczymy?

Władek odchrząknął i spojrzał na dzieci. – Zostawiamy wam tyle, żebyście mogli zacząć coś swojego. Ale nie chcemy, żeby pieniądze nas podzieliły. Widzieliśmy już za dużo rodzin rozbitych przez spadki.

Cisza. Tylko zegar na ścianie tykał głośniej niż zwykle. Przypomniałam sobie własne dzieciństwo – jak moi rodzice pokłócili się o kawałek ziemi pod Łodzią i przez lata nie rozmawiali ze swoją siostrą. Przysięgłam sobie wtedy, że nigdy nie dopuszczę do czegoś takiego w mojej rodzinie.

Ale czy to możliwe?

Od kilku miesięcy czułam narastające napięcie. Magda coraz częściej dopytywała o nasze oszczędności, sugerowała inwestycje „na przyszłość”, wspominała o kredycie na mieszkanie dla wnuczki. Tomek z kolei miał swoje problemy – po rozwodzie ledwo wiązał koniec z końcem, a każda rozmowa o pieniądzach kończyła się milczeniem lub kłótnią.

Władek był bardziej stanowczy ode mnie. – Elka, nie możemy pozwolić, żeby nasze dzieci uzależniły się od tego, co im zostawimy. Muszą nauczyć się samodzielności.

Zgodziłam się z nim, choć serce mi pękało. Przecież kocham ich nad życie.

Następnego dnia poszliśmy do notariusza. Pani Anna spojrzała na nas zza okularów:

– To bardzo nietypowe w Polsce – powiedziała cicho. – Większość ludzi zostawia wszystko dzieciom.

Podpisałam dokumenty z drżącą ręką. Władek ścisnął moją dłoń pod stołem.

Wieczorem zadzwoniła Magda.

– Mamo… ja nie rozumiem. Czy my naprawdę jesteśmy wam obcy? Czy to dlatego, że Tomek miał problemy? Czy dlatego, że ja wyjechałam do Warszawy?

– Nie, kochanie – odpowiedziałam łamiącym się głosem. – Chcemy tylko dać wam szansę na własne życie. I pomóc tym, którzy nie mają nikogo.

Przez kolejne tygodnie atmosfera w domu była ciężka jak nigdy wcześniej. Magda przestała dzwonić. Tomek unikał spotkań rodzinnych. Nawet wnuczka Ola patrzyła na mnie z wyrzutem.

Pewnego dnia przyszła do mnie sąsiadka, pani Zosia.

– Elżbieto, słyszałam… Dzieci gadają po osiedlu, że chcecie wszystko oddać obcym. Nie boisz się?

Zadrżałam. Bałam się każdego dnia. Bałam się utraty rodziny bardziej niż utraty pieniędzy.

Władek próbował mnie pocieszać:

– Zobaczysz, kiedyś zrozumieją. Może nawet będą dumni.

Ale czy naprawdę? Czy dzieci kiedykolwiek wybaczą nam tę decyzję?

W święta usiedliśmy przy stole w milczeniu. Barszcz stygnął w talerzach. Magda patrzyła w okno, Tomek bawił się telefonem.

– Mamo… – odezwała się nagle Ola – a dlaczego pomagacie innym dzieciom bardziej niż mnie?

Łzy napłynęły mi do oczu.

– Kochanie… Ty masz rodzinę. Masz nas wszystkich. Są dzieci, które nie mają nikogo.

Ola spuściła głowę i już nic nie powiedziała.

Czasem budzę się w nocy i pytam siebie: czy dobrze zrobiłam? Czy można kochać dzieci i jednocześnie nie zostawić im wszystkiego?

A wy… co byście zrobili na moim miejscu? Czy rodzina zawsze powinna być na pierwszym miejscu?