Nigdy nie chciałam być macochą: Moja walka o miłość, akceptację i własne granice
— Iwona, dlaczego ona znowu płacze? — głos Marka odbił się echem w kuchni, gdzie stałam z rękami zanurzonymi w zimnej wodzie. Zosia siedziała na podłodze w swoim pokoju i szlochała tak cicho, że ledwo ją słyszałam. Miałam ochotę wyjść, zamknąć za sobą drzwi i nigdy nie wracać.
Ale nie mogłam. Bo przecież kochałam Marka. Kochałam go od pierwszego dnia, gdy spotkaliśmy się przypadkiem na przystanku tramwajowym przy Placu Wilsona. Był rozwiedziony, miał za sobą trudne małżeństwo i ośmioletnią córkę. Wiedziałam o tym od początku, ale wtedy wydawało mi się, że miłość wszystko przezwycięży.
— Zosia, co się stało? — zapytałam miękko, klękając przy niej. Dziewczynka odsunęła się ode mnie, jakby dotyk mnie parzył.
— Chcę do mamy — wyszeptała przez łzy.
Marek wszedł do pokoju i spojrzał na mnie z wyrzutem. — Może powinnaś spróbować bardziej się postarać? — rzucił cicho, ale wystarczająco głośno, by mnie zabolało.
Nie odpowiedziałam. Wyszłam na balkon i zapaliłam papierosa, choć obiecałam sobie rzucić. Wpatrywałam się w szare podwórko i pytałam siebie: „Co ja tu robię? Czy naprawdę jestem gotowa być macochą?”.
Zosia przyjeżdżała do nas co drugi weekend. Przez pierwsze miesiące próbowałam być dla niej miła — piekłam jej ulubione ciasto marchewkowe, kupowałam kolorowanki, zabierałam do kina. Ale ona patrzyła na mnie jak na intruza. Czułam jej niechęć w każdym spojrzeniu, w każdym milczeniu przy stole.
Najgorsze były wieczory. Marek czytał jej bajki na dobranoc, a ja słyszałam zza ściany jej cichy głos:
— Tato, kiedy wróci mama?
Czułam się wtedy jak złodziejka. Jakbym ukradła jej ojca.
Pewnego dnia, gdy Zosia rozlała sok na nowy dywan, nie wytrzymałam.
— Ile razy mam ci powtarzać, żebyś uważała?! — krzyknęłam ostrzej niż zamierzałam.
Dziewczynka zamarła, a Marek wbiegł do pokoju.
— Iwona! To tylko dziecko! — krzyknął na mnie.
Poczułam się upokorzona. Wyszłam z mieszkania i przez godzinę chodziłam bez celu po Żoliborzu. W głowie kłębiły mi się myśli: „Czy to ja jestem potworem? Czy naprawdę nie potrafię kochać dziecka?”.
Wieczorem Marek przyszedł do mnie do sypialni.
— Wiem, że ci ciężko — powiedział cicho. — Ale musisz zrozumieć… Zosia jest najważniejsza.
Te słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego. Czyli ja jestem mniej ważna? Czy zawsze będę tylko dodatkiem?
Zaczęliśmy się kłócić coraz częściej. O drobiazgi: o to, kto ma zrobić zakupy, kto odkurzy mieszkanie, kto odbierze Zosię ze szkoły. Ale tak naprawdę kłóciliśmy się o coś więcej — o miejsce w tej rodzinie, której nigdy nie chciałam być częścią.
Moja mama powtarzała mi przez telefon:
— Iwonka, po co ci to wszystko? Znajdź sobie kogoś bez bagażu!
Ale ja nie chciałam nikogo innego. Chciałam Marka. Chciałam wierzyć, że dam radę.
Któregoś dnia Zosia zachorowała. Miała wysoką gorączkę i dygotała pod kołdrą. Marek był w pracy, więc to ja musiałam się nią zająć. Przez kilka godzin siedziałam przy niej, zmieniałam kompresy i czytałam bajki. Po raz pierwszy spojrzała na mnie inaczej — jakby z wdzięcznością.
— Dziękuję — wyszeptała cicho.
Poczułam wtedy coś dziwnego. Może to była ulga? A może pierwszy przebłysk akceptacji?
Ale następnego dnia jej mama zadzwoniła i nakrzyczała na mnie przez telefon:
— Nie jesteś jej matką! Nie masz prawa decydować o moim dziecku!
Znowu poczułam się jak intruzka. Jak ktoś nieproszony w czyimś życiu.
Marek próbował mnie pocieszać:
— Daj nam czas…
Ale czas mijał, a ja coraz częściej czułam się samotna nawet wtedy, gdy byliśmy razem. Zosia dorastała, a ja coraz bardziej oddalałam się od Marka. Każda nasza rozmowa kończyła się kłótnią albo milczeniem.
Pewnego wieczoru usiedliśmy razem przy stole.
— Iwona… — zaczął Marek — …może powinniśmy dać sobie spokój?
Patrzyłam na niego długo. W jego oczach widziałam zmęczenie i żal.
— Może masz rację — odpowiedziałam cicho.
Spakowałam swoje rzeczy i wróciłam do wynajmowanego mieszkania na Mokotowie. Przez wiele tygodni płakałam nocami. Czułam żal do siebie, do Marka, do Zosi… Ale najbardziej bolało mnie to, że nie potrafiłam pokochać dziecka tak, jak tego ode mnie oczekiwano.
Dziś wiem jedno: miłość to nie zawsze wystarczy. Czasem trzeba umieć postawić granice — nawet jeśli to boli.
Czy jestem egoistką? Czy miałam prawo odejść? A może po prostu nie każdy jest stworzony do bycia macochą?