„Nie mam już siły” – Historia mojego małżeństwa na krawędzi rozwodu
– Znowu to samo, Patrycja! Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie zostawiała naczyń w zlewie?! – głos Aleksandra odbijał się echem od ścian naszej kuchni, a ja czułam, jak w gardle rośnie mi gula. Stałam z rękami zanurzonymi w pianie, patrząc na niego przez łzy, które nie chciały spłynąć.
– Może gdybyś sam coś zrobił, nie musiałbyś się tak denerwować – odpowiedziałam cicho, ale stanowczo. W tej chwili wiedziałam już, że to nie chodzi o naczynia. Od miesięcy każde nasze słowo było jak cios. Każda rozmowa kończyła się kłótnią lub – co gorsza – milczeniem.
Kiedyś byliśmy szczęśliwi. Poznaliśmy się na studiach w Krakowie, zakochaliśmy się od pierwszego wejrzenia. Aleksander był wtedy duszą towarzystwa, a ja – cicha, nieśmiała dziewczyna z małego miasta pod Tarnowem. On pokazał mi świat, nauczył odwagi. Po ślubie zamieszkaliśmy w dwupokojowym mieszkaniu na Ruczaju. Marzyliśmy o dzieciach, podróżach, wspólnych śniadaniach w łóżku.
A teraz? Teraz nasze życie przypominało pole bitwy. Każdego dnia powtarzały się te same frazy:
„Nie mam już siły.”
„Zawsze wszystko robisz źle.”
„Po co w ogóle się starać?”
„Może lepiej byłoby osobno.”
„I tak mnie nie rozumiesz.”
Te słowa stały się naszym codziennym chlebem. Zamiast czułości – wyrzuty. Zamiast wsparcia – obojętność. Zamiast rozmów – zamknięte drzwi do sypialni.
Pamiętam dzień, kiedy pierwszy raz pomyślałam o rozwodzie. Był listopad, padał deszcz, a ja siedziałam na ławce przed blokiem, bo nie mogłam znieść kolejnej awantury o rachunki. Aleksander krzyczał, że jestem nieodpowiedzialna, że przez moje zakupy nie starcza nam do pierwszego. A ja? Ja po prostu chciałam kupić sobie nową sukienkę na naszą rocznicę ślubu. Tylko że on zapomniał o tej rocznicy.
Wieczorem próbowałam z nim rozmawiać:
– Aleksander, czy ty mnie jeszcze kochasz?
Spojrzał na mnie zimno.
– Nie wiem. Może już nie.
To zabolało bardziej niż wszystkie wcześniejsze kłótnie razem wzięte.
Zaczęliśmy się mijać w domu jak obcy ludzie. On wracał późno z pracy, ja coraz częściej zostawałam dłużej w biurze albo szłam na kawę z koleżanką, byle tylko nie wracać do pustego mieszkania. Czasem łapałam się na tym, że wyobrażam sobie życie bez niego – i nie czułam strachu, tylko ulgę.
Najgorsze były weekendy. Wtedy nie dało się uciec od siebie nawzajem. Sobotnie śniadania jadaliśmy w ciszy, każde z nosem w telefonie. Niedzielne popołudnia spędzaliśmy osobno – on przed komputerem, ja z książką albo serialem.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie mama:
– Patrycja, co się dzieje? Słyszę po głosie, że coś jest nie tak.
Chciałam jej powiedzieć wszystko, ale nie potrafiłam. Bałam się jej rozczarowania. Wychowała mnie sama po tym, jak tata odszedł do innej kobiety. Przysięgłam sobie wtedy, że nigdy nie pozwolę na rozpad własnej rodziny.
Ale czy to jeszcze była rodzina?
W pracy zaczęłam coraz częściej rozmawiać z Pawłem z działu IT. Był zabawny, uważny, zawsze miał czas wysłuchać moich żali. Pewnego dnia zaprosił mnie na lunch.
– Patrycja, zasługujesz na coś lepszego – powiedział cicho, kiedy opowiadałam mu o kolejnej kłótni z Aleksandrem.
Poczułam się winna. Ale też… doceniona? Przez chwilę znów byłam tą dziewczyną ze studiów, która wierzyła w miłość.
Wróciłam do domu późno tego dnia. Aleksander siedział przy stole z pustym talerzem przed sobą.
– Gdzie byłaś?
– Na lunchu z kolegą z pracy.
– Z Pawłem?
Zaskoczył mnie tą wiedzą.
– Podsłuchujesz mnie?
– Nie muszę. Widziałem was razem pod biurem.
Milczeliśmy przez chwilę.
– Patrycja… czy ty mnie zdradzasz?
Zacisnęłam pięści.
– Nie! Ale może gdybyś choć raz zapytał mnie, jak się czuję…
Wybuchła kolejna awantura. Tym razem głośniejsza niż zwykle. Krzyczeliśmy na siebie tak głośno, że sąsiadka zapukała do drzwi i poprosiła o spokój.
Po tej nocy spałam na kanapie. Rano znalazłam na stole kartkę: „Nie wiem, czy to ma jeszcze sens.”
Przez kolejne dni żyliśmy jak współlokatorzy. Rozważaliśmy terapię małżeńską, ale żadne z nas nie miało odwagi zrobić pierwszy krok. W końcu Aleksander zaproponował separację:
– Może musimy pobyć osobno, żeby zrozumieć, czego chcemy.
Zgodziłam się bez słowa sprzeciwu.
Wyprowadził się do kolegi na Kazimierzu. Ja zostałam sama w naszym mieszkaniu. Pierwsze noce były najgorsze – płakałam do poduszki i zadawałam sobie pytania: gdzie popełniłam błąd? Czy można było tego uniknąć?
Mama przyjechała do mnie po tygodniu:
– Córciu, czasem trzeba pozwolić odejść temu, co nas niszczy – powiedziała i przytuliła mnie mocno.
Zaczęłam powoli układać sobie życie na nowo. Spotykałam się ze znajomymi, zapisałam się na jogę. Paweł zaprosił mnie na randkę – tym razem prawdziwą. Było miło, ale czułam wyrzuty sumienia.
Po miesiącu Aleksander zadzwonił:
– Tęsknię za tobą… Ale nie wiem, czy potrafimy być razem szczęśliwi.
Spotkaliśmy się w naszej ulubionej kawiarni na Dębnikach. Rozmawialiśmy szczerze pierwszy raz od lat. O bólu, rozczarowaniu i nadziejach sprzed lat.
– Może czasem miłość to za mało? – zapytałam cicho.
Aleksander pokiwał głową ze smutkiem.
– Chyba tak…
Podjęliśmy decyzję o rozwodzie bez nienawiści i awantur. Było mi żal tych wszystkich wspólnych lat, ale wiedziałam już, że czasem trzeba wybrać siebie.
Dziś patrzę na nasze zdjęcia i zastanawiam się: czy mogliśmy zrobić coś inaczej? Czy pięć fraz wypowiadanych codziennie naprawdę musiało być wyrokiem dla naszego małżeństwa?
A Wy? Czy też kiedyś usłyszeliście takie słowa w swoim domu? Czy można jeszcze uratować coś, co wydaje się już dawno stracone?