„Moja synowa nawet herbaty nie umie zaparzyć” – historia o tym, jak kuchnia stała się polem bitwy w mojej rodzinie
— Znowu te mrożonki? — wycedziłam przez zęby, patrząc, jak Ania wyciąga z siatki kolejne pudełko z gotowym obiadem. — Naprawdę nie możesz ugotować czegoś normalnego dla mojego syna?
Ania spuściła wzrok, udając, że nie słyszy. Ale ja nie odpuszczam. To przecież mój dom, mój syn i moje zasady. Od kiedy Michał się ożenił, czuję się jak intruz we własnej kuchni. Ale nie pozwolę, żeby mój syn jadł byle co!
— Mamo, daj spokój — Michał próbował łagodzić sytuację. — Ania pracuje do późna, nie zawsze ma czas gotować.
— Ja też pracowałam! — przerwałam mu ostro. — A obiad zawsze był na stole. I nie z zamrażarki!
Wiedziałam, że przesadzam, ale nie umiałam inaczej. Każdego dnia patrzyłam, jak mój syn chudnie w oczach, jak coraz częściej zamawia pizzę albo je te bezsmakowe dania z mikrofali. Czułam się winna. Może to ja go rozpieściłam? Może powinnam była nauczyć go gotować?
Zaczęło się niewinnie. Po ślubie Michał i Ania zamieszkali w kawalerce na drugim końcu miasta. Przez pierwsze miesiące rzadko ich widywałam. Ale kiedy pewnego dnia odwiedziłam ich bez zapowiedzi, zamarłam w progu kuchni. Zlew pełen brudnych naczyń, na stole resztki pizzy, a w lodówce tylko jogurty i piwo.
— Aniu, a może byśmy razem coś ugotowały? — zaproponowałam wtedy, starając się brzmieć przyjaźnie.
— Nie mam talentu do gotowania — odpowiedziała cicho. — Poza tym Michał mówił, że nie jest głodny.
Od tamtej pory zaczęłam gotować dla nich obiady i zawozić w pojemnikach. Najpierw raz w tygodniu, potem coraz częściej. Michał dziękował mi z wdzięcznością, ale Ania patrzyła na mnie z wyrzutem. Czułam jej niechęć, ale tłumaczyłam sobie, że robię to dla dobra syna.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie sąsiadka:
— Pani Zosiu, widziałam panią z tymi torbami jedzenia. Synowa chyba nie jest zadowolona?
— A co mnie to obchodzi? — odpowiedziałam z przekąsem. — Ważne, żeby Michał miał porządny obiad.
Ale w środku czułam ukłucie niepokoju. Czy naprawdę robię dobrze?
Konflikt narastał powoli. Ania coraz częściej zamykała się w sypialni, kiedy przychodziłam. Michał próbował godzić nas żartami:
— Mamo, Ania mówi, że przez ciebie już nie mieści się w spodnie!
Śmiał się, ale widziałam w jego oczach zmęczenie.
W końcu doszło do wybuchu. To był zwykły poniedziałek. Przyszłam z garnkiem rosołu i blachą szarlotki.
— Znowu? — Ania spojrzała na mnie lodowatym wzrokiem. — Czy ty naprawdę myślisz, że jestem aż tak beznadziejna?
Zatkało mnie.
— Ja tylko… chcę pomóc — wyszeptałam.
— Pomóc czy kontrolować? — przerwała mi ostro. — Może powinnam oddać ci klucze i wyprowadzić się na stałe?
Michał stanął między nami.
— Dość! — krzyknął. — Mam dość tych kłótni! Mamo, doceniam twoją troskę, ale musisz dać nam żyć po swojemu.
Wyszłam wtedy bez słowa. Całą drogę do domu płakałam jak dziecko. Przez kilka dni nie odbierałam telefonu od syna. Nie potrafiłam pogodzić się z myślą, że jestem problemem.
W końcu zadzwoniła Ania.
— Pani Zosiu… przepraszam za tamto. Wiem, że pani chce dobrze. Ale ja też chcę być żoną na własnych zasadach.
Milczałam długo.
— Może nauczysz mnie gotować? — zapytała cicho.
Nie wierzyłam własnym uszom.
Od tamtej pory spotykamy się raz w tygodniu u mnie w kuchni. Uczymy się siebie nawzajem: ja cierpliwości i odpuszczania kontroli, ona – gotowania i wiary w siebie.
Czasem jeszcze łapię się na tym, że chciałabym zrobić wszystko za nich. Ale wtedy przypominam sobie słowa Ani: „Pozwól mi być żoną po swojemu”.
Czy można kochać za bardzo? Czy troska może stać się ciężarem? Może czasem trzeba pozwolić dzieciom popełniać własne błędy – nawet jeśli boli nas serce?