Małżeństwo z rozsądku: Gdy serce milczy, a życie wymaga decyzji. Moja historia Zosi i mnie.
— Zosia, musimy porozmawiać — powiedziałem, patrząc na jej zaciśnięte usta i oczy wbite w okno kuchni. Deszcz bębnił o parapet, a w powietrzu wisiała cisza cięższa niż ołów. Wiedziałem, że nie chce tej rozmowy tak samo jak ja, ale od tygodni unikaliśmy siebie, jakbyśmy bali się, że jedno słowo rozbije naszą kruchą codzienność.
— O czym? — zapytała cicho, nie odwracając wzroku od szarego podwórka.
— O nas — odpowiedziałem, choć to słowo zabrzmiało obco. „My” nigdy nie istniało naprawdę. Byliśmy Zosią i Jankiem — dwojgiem ludzi, których życie postawiło obok siebie, ale nie połączyło.
Nie zakochaliśmy się w sobie. Poznaliśmy się na weselu kuzynki w Radomiu. Ja po studiach, bez pracy, ona — po liceum, z brzuchem coraz bardziej widocznym pod sukienką. Wszyscy wiedzieli, że to nie ja byłem ojcem. Ale kiedy jej rodzice dowiedzieli się o ciąży, zaczęli szukać „rozsądnego chłopaka”. Mój ojciec był ich sąsiadem. Zosia była cicha, ładna, nie sprawiała problemów. Ja byłem „porządnym chłopakiem”, który nigdy nie miał kłopotów z policją i potrafił naprawić kran.
— Janek, to dobra dziewczyna — mówiła mama. — Pomóż jej. Przecież i tak nie masz nikogo.
Nie miałem nikogo. Nie miałem też odwagi powiedzieć „nie”. Wszyscy wokół powtarzali: „Tak trzeba”, „Dziecko potrzebuje ojca”, „Zosia sobie sama nie poradzi”. Wzięliśmy ślub w maju, w kościele pachnącym kadzidłem i świeżo skoszoną trawą. Zosia płakała przez całą ceremonię. Ja czułem się jak aktor w kiepskim przedstawieniu.
Pierwsze miesiące były jak życie pod wodą — wszystko działo się jakby obok mnie. Praca w magazynie, powroty do domu pachnącego bigosem i dziecięcym pudrem. Mały Staś pojawił się na świecie w sierpniu. Był piękny i bezbronny. Patrzyłem na niego i czułem… pustkę? Może zazdrość? Bo on był jedyną osobą, którą Zosia przytulała z czułością.
Z czasem nauczyliśmy się żyć obok siebie. Rozmawialiśmy o rachunkach, zakupach i szczepieniach Stasia. Nigdy o marzeniach czy strachu przed przyszłością. Wieczorami Zosia siadała przy oknie z książką, a ja udawałem zainteresowanie telewizją. Czasem słyszałem jej cichy płacz przez ścianę.
Najgorsze były święta u teściów. Teściowa patrzyła na mnie z wdzięcznością pomieszaną z wyrzutem sumienia. Teść pił za moje zdrowie i powtarzał: — Janek, jesteś jak syn! — a potem ściskał mnie tak mocno, że bolały mnie żebra.
Pewnego dnia Staś zachorował na zapalenie płuc. Siedzieliśmy całą noc przy jego łóżku w szpitalu w Radomiu. Zosia trzymała go za rękę, ja głaskałem po głowie. Wtedy pierwszy raz poczułem coś więcej niż pustkę — strach, że mogę go stracić. Ale kiedy lekarz powiedział rano: „Będzie dobrze”, Zosia spojrzała na mnie inaczej — jakby przez chwilę zobaczyła we mnie kogoś bliskiego.
Po powrocie do domu przez kilka dni było inaczej. Rozmawialiśmy więcej, śmialiśmy się z głupot Stasia. Ale potem wszystko wróciło do normy — do tej ciszy między nami.
Któregoś wieczoru usłyszałem rozmowę Zosi z jej matką przez telefon:
— Mamo, ja już nie wiem… On jest dobry dla Stasia, ale… ja go nie kocham.
Zamarłem w przedpokoju. Wiedziałem to od dawna, ale usłyszeć te słowa bolało bardziej niż myślałem.
Zacząłem coraz częściej wychodzić z domu — najpierw na długie spacery po osiedlu, potem do baru pod blokiem. Tam spotykałem Marka — starego kumpla ze szkoły. Marek miał żonę i dwójkę dzieci, ale zawsze powtarzał:
— Janek, życie to nie bajka. Trzeba robić to, co trzeba.
Ale czy naprawdę musiałem żyć bez miłości? Czy Staś zasługiwał na ojca, który jest tylko cieniem?
Pewnej nocy wróciłem późno do domu. Zosia czekała w kuchni.
— Janek… tak dalej być nie może — powiedziała spokojnie.
Usiadłem naprzeciwko niej i pierwszy raz od lat spojrzałem jej prosto w oczy.
— Wiem — odpowiedziałem cicho.
Przez godzinę rozmawialiśmy o wszystkim: o tym, jak bardzo boimy się samotności; o tym, że chcieliśmy być kimś innym; o tym, że Staś jest jedynym powodem, dla którego jeszcze próbujemy.
— Może powinniśmy się rozstać? — zapytała Zosia drżącym głosem.
Nie odpowiedziałem od razu. Bałem się tego słowa tak samo jak ona.
Minęły tygodnie pełne rozmów i łez. W końcu zdecydowaliśmy się na separację. Staś został z Zosią, ja wynająłem kawalerkę na drugim końcu miasta. Spotykaliśmy się co weekend — dla Stasia byliśmy nadal rodziną.
Czasem myślę o tym wszystkim i pytam siebie: czy można nauczyć się kochać kogoś tylko dlatego, że tak trzeba? Czy lepiej żyć w kłamstwie dla dobra dziecka, czy mieć odwagę odejść?
Może Wy znacie odpowiedź? Czy ktoś z Was też musiał wybierać między rozsądkiem a sercem?