Kiedy maska miłości opada: Moja walka o miejsce w nowej rodzinie
— Nie jestem twoją matką, Zosiu, ale staram się jak mogę! — mój głos drżał, gdy patrzyłam na dziewczynkę stojącą w progu kuchni. Miała zaciśnięte pięści i oczy pełne łez. — Nikt cię o to nie prosił! — krzyknęła i wybiegła z trzaskiem drzwi. W tej chwili poczułam, jakby ktoś wyrwał mi serce z piersi.
Cztery lata temu, kiedy Piotr poprosił mnie o rękę, byłam przekonana, że to początek nowego, lepszego życia. Mój syn Mateusz miał wtedy siedem lat i był moim całym światem. Piotr miał dwójkę dzieci: Zosię i Antka. Wierzyłam, że razem stworzymy dom pełen ciepła i wzajemnego wsparcia. Przecież wszyscy tego chcieliśmy… Czyżby?
Pierwsze miesiące były jak z bajki. Piotr był czuły, dzieci wydawały się mnie akceptować. Gotowałam dla wszystkich ulubione potrawy, organizowałam wspólne wyjścia do kina i na rowery. Ale z czasem coś zaczęło się psuć. Zosia coraz częściej zamykała się w swoim pokoju, Antek przestał odpowiadać na moje pytania, a Piotr… Piotr coraz częściej wracał późno z pracy.
Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę dzieci w pokoju obok:
— Ona nie jest naszą mamą — szeptała Zosia.
— Ale tata ją kocha — odpowiedział Antek.
— A co z mamą? — zapytała Zosia cicho.
Zamarłam. Wiedziałam, że nie zastąpię im matki, która zmarła kilka lat wcześniej. Ale czy to znaczy, że nie mam prawa być częścią tej rodziny?
Z czasem konflikty narastały. Mateusz czuł się coraz bardziej wyobcowany. — Mamo, dlaczego oni mnie nie lubią? — pytał wieczorami, tuląc się do mnie. Nie umiałam mu odpowiedzieć. Sama czułam się obca w tym domu.
Piotr próbował łagodzić sytuację:
— Daj im czas, Lucyno. To dla nich trudne.
Ale ile czasu potrzeba, by zaakceptować kogoś, kto codziennie robi śniadanie, pomaga w lekcjach i martwi się o ich zdrowie?
Najgorszy był dzień urodzin Zosi. Przygotowałam tort, zaprosiłam jej koleżanki ze szkoły. Kiedy weszłam do pokoju z zapalonymi świeczkami, usłyszałam:
— To nie jest prawdziwy tort! Mama robiła lepszy!
Zatrzymałam się w pół kroku. Koleżanki Zosi patrzyły na mnie z zakłopotaniem. Uśmiechnęłam się sztucznie i postawiłam tort na stole.
Wieczorem Piotr próbował mnie pocieszyć:
— Ona po prostu tęskni za matką.
Ale ja czułam się jak intruz we własnym domu.
Z czasem zaczęłam unikać wspólnych posiłków. Mateusz zamknął się w sobie. Pewnego dnia wrócił ze szkoły zapłakany:
— Antek powiedział wszystkim, że nie jestem jego bratem…
Serce mi pękło. Próbowałam rozmawiać z Piotrem:
— Musimy coś zrobić! Mateusz cierpi!
Piotr wzruszył ramionami:
— To dzieciaki, same sobie poradzą.
Czułam się coraz bardziej samotna. Wieczorami płakałam do poduszki, żeby nikt nie słyszał. Zaczęłam rozważać terapię rodzinną, ale Piotr był przeciwny:
— Nie będziemy prać brudów przed obcymi!
Pewnego dnia Mateusz zachorował na anginę. Siedziałam przy nim całą noc. Rano Zosia weszła do pokoju i spojrzała na mnie z pogardą:
— Gdybyś tak dbała o nas, może byśmy cię polubili.
Nie wytrzymałam:
— Staram się każdego dnia! Czy naprawdę tak trudno to zauważyć?
Zosia wzruszyła ramionami i wyszła bez słowa.
W pracy też nie było łatwo. Koleżanki pytały:
— Jak tam w nowej rodzinie?
Uśmiechałam się wymuszenie:
— Wszystko dobrze…
Ale w środku czułam się coraz bardziej pusta.
W końcu nadszedł dzień, kiedy nie wytrzymałam. Po kolejnej kłótni z Zosią spakowałam walizkę Mateusza i swoją.
Piotr zatrzymał mnie w drzwiach:
— Lucyno, nie możesz tak po prostu odejść!
Spojrzałam mu w oczy:
— Próbowałam wszystkiego. Ale nie mogę być szczęśliwa tam, gdzie nikt mnie nie chce.
Przez kilka tygodni mieszkaliśmy u mojej mamy. Mateusz powoli odzyskiwał radość życia. Ja też zaczęłam wracać do siebie. Piotr dzwonił codziennie, błagał o powrót. W końcu zgodził się na terapię rodzinną.
Dziś jesteśmy razem, ale nic już nie jest takie samo. Wciąż walczę o swoje miejsce w tej rodzinie. Czasem myślę: czy naprawdę można pokochać cudze dzieci jak własne? Czy da się zbudować dom od nowa na gruzach starego?
Może Wy macie podobne doświadczenia? Czy warto walczyć o rodzinę za wszelką cenę?