Parapetówka, która zmieniła wszystko: Kuchnia jak po eksplozji i tajemnice, których nie chciałem znać
— No wejdźcie już, nie stójcie tak w drzwiach! — Robert śmiał się nerwowo, a jego żona Marta poprawiała włosy, jakby próbowała ukryć zmęczenie pod uśmiechem. Stałem z żoną w progu ich nowego mieszkania na Jeżycach, z butelką wina i doniczką z paprotką. W powietrzu czuć było świeżość farby i coś jeszcze — napięcie, które trudno było nazwać.
— Ale tu jasno! — powiedziała moja Ania, rozglądając się po salonie. — Piękne okna!
— No, okna są super — Robert próbował żartować. — Ale chodźcie do kuchni, tam czeka na was niespodzianka!
Nie wiedziałem wtedy, że to będzie najbardziej szczera zapowiedź wieczoru. Kuchnia wyglądała… jak po eksplozji. Na blacie piętrzyły się brudne garnki, zlew był pełen talerzy, a na podłodze leżały rozbite skorupki jajek i resztki czegoś, co kiedyś mogło być ciastem. Pachniało przypalonym mlekiem i czymś kwaśnym.
— Przepraszamy za bałagan — Marta rzuciła szybko, rumieniąc się. — Chcieliśmy zrobić szarlotkę, ale…
— Ale piekarnik postanowił wybuchnąć — dokończył Robert z wymuszonym śmiechem.
Zrobiło się niezręcznie. Próbowałem rozładować atmosferę:
— Spokojnie, u nas po przeprowadzce przez miesiąc jadłem tylko kanapki z serem. Kuchnia to ostatnie miejsce, które ogarnęliśmy.
Ale coś w ich spojrzeniach mówiło mi, że to nie tylko kwestia przeprowadzki. Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego Robert i Marta od tylu lat wynajmują mieszkania, mimo że oboje mają dobrą pracę. Wszyscy nasi znajomi już dawno kupili coś swojego albo przynajmniej planowali kredyt. Oni zawsze mówili: „Jeszcze nie teraz”.
Wieczór toczył się dalej. Goście śmiali się, ktoś przyniósł domowe nalewki, ktoś inny opowiadał anegdoty z pracy. Ale ja nie mogłem przestać zerkać na Martę. Była jak cień samej siebie sprzed lat — kiedyś energiczna, teraz przygaszona. Robert też był inny: spięty, jakby cały czas czekał na coś złego.
W pewnym momencie Marta wyszła na balkon zapalić papierosa. Poszedłem za nią pod pretekstem zaczerpnięcia świeżego powietrza.
— Wszystko w porządku? — zapytałem cicho.
Spojrzała na mnie zaskoczona, a potem wzruszyła ramionami.
— Tak… Nie… Sama już nie wiem. Przepraszam za ten bałagan. Miało być inaczej.
— To tylko kuchnia — próbowałem ją pocieszyć.
— Nie chodzi o kuchnię — powiedziała nagle ostro. — Chodzi o wszystko.
Zamilkliśmy na chwilę. Słychać było gwar rozmów z salonu i szum ulicy poniżej.
— Robert stracił pracę trzy miesiące temu — wyszeptała w końcu Marta. — Nie mówi nikomu. Nawet rodzicom. Ja pracuję na pół etatu, bo muszę opiekować się moją mamą po udarze. Ledwo wiążemy koniec z końcem. Wynajmujemy to mieszkanie tylko dlatego, że właściciel jest znajomym Roberta i zgodził się poczekać z czynszem.
Poczułem się jak intruz w ich życiu. Przez lata myślałem o nich jako o parze, która „nie chce się wiązać kredytem”, a tymczasem oni walczyli o przetrwanie.
— Dlaczego nie powiedzieliście? — zapytałem głupio.
Marta spojrzała na mnie z goryczą.
— Bo wszyscy wokół mają już wszystko poukładane. Domy, dzieci, samochody na raty… A my? My nawet nie mamy porządnej kuchni.
Wróciliśmy do środka. Robert próbował być duszą towarzystwa, ale widziałem w jego oczach strach przed przyszłością. Ania rozmawiała z Martą o kwiatach doniczkowych, udając, że nie widzi łez w jej oczach.
Nagle ktoś zaproponował wspólne zdjęcie w kuchni „na pamiątkę parapetówki”. Marta odmówiła stanowczo:
— Może innym razem… Kiedy będzie tu trochę ładniej.
Goście zaczęli się zbierać wcześniej niż planowano. Wszyscy czuliśmy ciężar tej nocy.
W drodze do domu Ania milczała długo, aż w końcu powiedziała:
— Myślisz, że powinniśmy im jakoś pomóc?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Z jednej strony chciałem rzucić się do działania: znaleźć Robertowi pracę, pomóc Marcie z opieką nad matką, zrobić im remont kuchni choćby własnymi rękami. Z drugiej strony czułem się winny — za wszystkie te lata porównań i niewypowiedzianych ocen.
Minęły dwa tygodnie od parapetówki. Dzwoniłem do Roberta kilka razy, ale nie odbierał. Marta napisała mi krótkiego SMS-a: „Dziękujemy za wszystko. Odezwę się.”
Czasem zastanawiam się, ile jeszcze takich kuchni jak po eksplozji kryje się za zamkniętymi drzwiami mieszkań naszych znajomych? Ile rodzin żyje na krawędzi, udając przed światem normalność? Czy naprawdę znamy tych, których uważamy za przyjaciół?
Może właśnie dlatego ta parapetówka zostanie mi w pamięci na zawsze. Bo pokazała mi prawdę o ludziach — i o sobie samym.
Czy potrafimy naprawdę słuchać i pomagać? Czy wolimy udawać, że wszystko jest w porządku? Co byście zrobili na moim miejscu?