Niespodziewani goście: Jak teściowie zamienili mój dom w stołówkę i moje życie w pole bitwy
— Znowu przyszli? — wyszeptałam do siebie, patrząc przez okno na znajome sylwetki. Teściowa, pani Halina, zamaszyście niosła siatki z zakupami, a teść, pan Zdzisław, już szukał klucza do naszej furtki. Mój żołądek ścisnął się w supeł. Była sobota, godzina 10:15, a ja miałam w planach spokojne śniadanie z mężem, Michałem, i naszym synkiem, Antkiem. Zamiast tego poczułam, jakby ktoś właśnie wyciągnął mi spod nóg dywan.
— Kochanie, twoi rodzice są pod drzwiami — powiedziałam cicho, próbując ukryć irytację. Michał spojrzał na mnie z lekkim niepokojem, ale już po chwili na jego twarzy pojawił się ten sam uśmiech, który zawsze miał dla swoich rodziców. — Otworzę im — rzucił i wyszedł z kuchni.
Wiedziałam, co się zaraz wydarzy. Halina wejdzie jak burza, zacznie rozstawiać zakupy na blacie, komentować, że „u nas zawsze tak pusto w lodówce”, a Zdzisław rozsiądzie się przy stole, jakby był u siebie. I znów mój dom zamieni się w stołówkę, a ja — w kelnerkę.
— Dzień dobry, kochani! — zawołała teściowa, zanim jeszcze przekroczyła próg. — Przynieśliśmy świeże bułeczki, twarożek, a tu jeszcze trochę wędliny. O, i ciasto, bo przecież dzieci muszą jeść słodkie! — wyliczała, rozpakowując siatki.
— Dzień dobry, mamo, tato — odpowiedziałam, starając się nie przewracać oczami. Antek już biegał wokół stołu, podekscytowany widokiem dziadków. Michał pomagał rozkładać jedzenie, a ja czułam, jak powoli tracę kontrolę nad własnym domem.
— No, co tak stoisz, Marto? — rzuciła Halina. — Zaparz kawę, a ja zrobię jajecznicę. Ty zawsze robisz ją za suchą, pozwól, że pokażę ci, jak to się robi po ludzku.
Zacisnęłam zęby. To nie była pierwsza taka sytuacja. Od kiedy urodził się Antek, teściowie pojawiali się coraz częściej. Najpierw raz w tygodniu, potem dwa, a teraz potrafili wpaść nawet trzy razy w ciągu siedmiu dni. Bez zapowiedzi. Zawsze z siatkami, zawsze z dobrymi radami i zawsze z przekonaniem, że wiedzą lepiej, jak prowadzić dom.
Pamiętam, jak kiedyś próbowałam delikatnie zasugerować, żeby dzwonili przed wizytą. — Ależ Marto, przecież jesteśmy rodziną! — oburzyła się Halina. — Rodzina nie potrzebuje zaproszenia, żeby się odwiedzać. — Zdzisław tylko przytaknął, a Michał spuścił wzrok.
Z czasem zaczęłam się wycofywać. Udawałam, że muszę pilnie coś załatwić na mieście, chowałam się z laptopem w sypialni, tłumaczyłam się bólem głowy. Ale nie zawsze się udawało. Czułam się jak intruz we własnym domu. Nawet Antek zaczął pytać, dlaczego babcia i dziadek są u nas częściej niż w swoim mieszkaniu.
— Marto, podaj mi sól — rzuciła Halina, nie patrząc na mnie. — I powiedz, gdzie trzymasz te lepsze talerze, bo te codzienne już się trochę wyszczerbiły.
— W szafce nad zlewem — odpowiedziałam, starając się nie wybuchnąć. Michał spojrzał na mnie przepraszająco, ale nie powiedział ani słowa. Zawsze był między młotem a kowadłem — kochał swoich rodziców, ale wiedział, że ich obecność mnie przytłacza.
Śniadanie przeciągnęło się do południa. Halina opowiadała, jak to za jej czasów dzieci były grzeczniejsze, a dom zawsze lśnił czystością. Zdzisław narzekał na politykę i ceny w sklepach. Ja siedziałam cicho, mieszając kawę i licząc minuty do ich wyjścia.
Gdy w końcu wyszli, zostawiając po sobie bałagan i resztki jedzenia na stole, poczułam ulgę. Ale też wstyd. Czy naprawdę jestem taką złą synową? Czy nie powinnam cieszyć się, że Antek ma dziadków na wyciągnięcie ręki? Może przesadzam?
Wieczorem, gdy Antek już spał, usiadłam z Michałem przy kuchennym stole. — Musimy porozmawiać — zaczęłam, czując, jak łzy napływają mi do oczu. — Ja tak dłużej nie wytrzymam. Twój dom stał się ich domem. Nie mam już swojej przestrzeni, swojego życia. Czuję się jak gość we własnych czterech ścianach.
Michał milczał przez chwilę. — Wiem, Marto. Przepraszam. Ale oni są już starsi, potrzebują nas. Nie chcę ich ranić.
— A co ze mną? — zapytałam cicho. — Czy ja się nie liczę? Czy moje potrzeby są mniej ważne?
Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam w jego oczach zrozumienie. — Masz rację. Muszę z nimi porozmawiać. To nasz dom i nasze zasady powinny tu obowiązywać.
Następnego dnia Michał zadzwonił do rodziców. Słyszałam przez drzwi, jak tłumaczy, że potrzebujemy więcej prywatności, że chcemy, by wizyty były zapowiadane. Halina była oburzona, Zdzisław milczał. Przez kilka dni panowała cisza. Czułam się winna, ale też wolna.
Po tygodniu teściowie przyszli — tym razem po wcześniejszym telefonie. Byli chłodni, oficjalni. Atmosfera była napięta, ale przynajmniej mogłam oddychać. Z czasem relacje się unormowały, choć już nigdy nie były takie jak dawniej.
Często zastanawiam się, czy dobrze zrobiłam. Czy walka o własną przestrzeń była tego warta? Czy można być dobrą synową i jednocześnie nie pozwolić wejść sobie na głowę? Może każda rodzina musi sama znaleźć odpowiedź na to pytanie.