Nie sądziła, że po rozwodzie będę aż tak walczył o przetrwanie – historia mojego upadku i powolnego podnoszenia się z kolan

– I co teraz zamierzasz zrobić, Michał? – głos Magdy odbił się echem w pustym salonie. Stała przy drzwiach, z walizką w ręku, a ja nie potrafiłem wydusić z siebie słowa. Jeszcze tydzień temu planowaliśmy wakacje nad Bałtykiem, a dziś… dziś wszystko się skończyło.

Wiedziałem, że nie jestem idealny. Praca w szkole podstawowej w Warszawie nie dawała kokosów, a po godzinach dorabiałem korepetycjami z matematyki. Magda uczyła polskiego w tej samej szkole. Byliśmy młodzi, pełni marzeń, choć życie od początku rzucało nam kłody pod nogi. Wynajmowane mieszkanie na Pradze, kredyt na samochód, wieczne liczenie każdego grosza. Ale przecież byliśmy razem – myślałem, że to wystarczy.

– Michał, ja już nie mogę tak żyć – powiedziała cicho. – Ciągle tylko praca i rachunki. Nie mamy nawet czasu na siebie.

Chciałem jej powiedzieć, że wszystko się ułoży. Że jeszcze trochę wytrzymamy, może dostaniemy awans, może uda się kupić własne mieszkanie. Ale ona już podjęła decyzję. Wyszła, a ja zostałem sam – z pustą lodówką i jeszcze bardziej pustym sercem.

Pierwsze tygodnie po rozwodzie były jak zły sen. W pracy udawałem, że wszystko jest w porządku. Dzieciaki pytały: „A gdzie pani Magda?”, a ja odpowiadałem wymijająco. Koledzy z pokoju nauczycielskiego patrzyli na mnie ze współczuciem albo udawali, że nic się nie stało. Wieczorami wracałem do mieszkania, które nagle stało się za duże i za ciche.

Pewnego dnia zadzwoniła mama.
– Michałku, może przyjedziesz na obiad? – zaproponowała nieśmiało.
– Nie mam czasu, mamo – odburknąłem. – Muszę przygotować sprawdziany.

Nie miałem siły na rozmowy. Nawet z własną matką. Czułem się przegrany. Magda zaczęła nowe życie – widziałem jej zdjęcia na Facebooku: nowa fryzura, wyjazd do Krakowa z koleżankami, szeroki uśmiech. A ja? Ja utknąłem w miejscu.

Z czasem zaczęły się problemy finansowe. Samotne opłacanie czynszu i rachunków okazało się trudniejsze niż myślałem. Korepetycje przestały wystarczać. Zacząłem brać nadgodziny w szkole, ale to oznaczało jeszcze mniej czasu dla siebie. Często zasypiałem przy biurku z długopisem w ręku.

Któregoś wieczoru zadzwonił mój brat Paweł.
– Michał, słyszałem od mamy… Co się dzieje?
– Nic – skłamałem.
– Przestań udawać twardziela. Przyjedź do nas na weekend. Dzieciaki za tobą tęsknią.

Pojechałem. Siedzieliśmy przy stole, Paweł z żoną rozmawiali o wszystkim i o niczym, dzieci biegały po domu. Poczułem ukłucie zazdrości – oni mieli rodzinę, ciepło, stabilizację. Ja miałem tylko samotność.

Wróciłem do Warszawy jeszcze bardziej przygnębiony. Zacząłem unikać ludzi. Przestałem odbierać telefony od znajomych. Nawet w pracy byłem coraz bardziej rozdrażniony.

Pewnego dnia dyrektorka szkoły poprosiła mnie do gabinetu.
– Michał, co się z tobą dzieje? Uczniowie skarżą się, że jesteś nieobecny duchem.
– Przepraszam… Po prostu mam trudny okres.
– Wiem o rozwodzie – powiedziała cicho. – Ale musisz zadbać o siebie. Może urlop?

Nie chciałem urlopu. Bałem się zostać sam ze swoimi myślami.

W końcu przyszedł moment krytyczny – dostałem wypowiedzenie najmu mieszkania. Właścicielka chciała je sprzedać i dała mi miesiąc na wyprowadzkę. To był cios poniżej pasa.

Zadzwoniłem do Magdy.
– Potrzebuję pomocy – powiedziałem drżącym głosem.
– Michał… Ja już nie mogę ci pomóc. Musisz sobie poradzić sam.

Zrozumiałem wtedy, że naprawdę jestem sam. Spakowałem rzeczy do kilku kartonów i przeniosłem się do wynajmowanego pokoju na Ochocie. Z okna widziałem szare bloki i ludzi śpieszących się gdzieś w deszczu.

Przez kilka miesięcy żyłem jak cień samego siebie. Praca-dom-praca. Zacząłem pić więcej niż powinienem – najpierw jedno piwo wieczorem, potem dwa, trzy…

Pewnego dnia obudziłem się z potwornym kacem i spojrzałem w lustro. Zobaczyłem tam kogoś obcego: zmęczonego faceta z podkrążonymi oczami i kilkudniowym zarostem.

Postanowiłem coś zmienić. Zapisałem się na terapię grupową dla osób po rozwodzie. Na pierwszym spotkaniu ledwo wydusiłem z siebie kilka słów:
– Nazywam się Michał… Straciłem wszystko po rozwodzie i nie wiem, jak zacząć od nowa.

Inni kiwali głowami ze zrozumieniem. Słuchałem ich historii – każdy miał swoje piekło do przejścia. Poczułem ulgę: nie jestem sam w tym wszystkim.

Zacząłem powoli odbudowywać swoje życie. Przeniosłem się do mniejszej szkoły pod Warszawą – mniej stresu, spokojniejsza atmosfera. Zacząłem biegać po lesie, żeby oczyścić głowę z czarnych myśli.

Po roku przypadkiem spotkałem Magdę na przystanku autobusowym.
– Michał… Jak się trzymasz?
– Lepiej – odpowiedziałem szczerze.
Patrzyła na mnie długo, jakby szukała śladów dawnego mnie.
– Nie sądziłam, że aż tak cię to wszystko złamie – powiedziała cicho.
– Ja też nie… Ale chyba powoli uczę się żyć od nowa.

Dziś wiem jedno: życie potrafi rzucić człowieka na kolana szybciej niż można sobie wyobrazić. Ale czy naprawdę można podnieść się po takim upadku? Czy samotność kiedyś przestaje boleć? Może ktoś z was zna odpowiedź…