Między młotem a kowadłem: Jak wojna mojej mamy z teściową prawie zniszczyła nasze małżeństwo

– Nie zgadzam się! – głos mojej mamy, Barbary, odbił się echem po naszym małym mieszkaniu na warszawskim Mokotowie. – To jest ślub twojej córki, nie twój! – odpowiedziała jej ostro teściowa, pani Helena, zerkając na mnie i mojego narzeczonego, Pawła, jakbyśmy byli dziećmi, które nie mają prawa głosu.

Siedziałam przy kuchennym stole, zaciskając dłonie na kubku z zimną już herbatą. W powietrzu wisiała atmosfera wojny. Mama chciała tradycyjnego wesela w remizie w mojej rodzinnej wsi pod Radomiem. Helena upierała się przy eleganckiej restauracji w centrum Warszawy. Każda z nich miała swoją wizję – i żadna nie zamierzała ustąpić.

– Paulina, powiedz coś! – mama spojrzała na mnie z wyrzutem. – Przecież zawsze marzyłaś o weselu z orkiestrą i swojskim jedzeniem!

– Ale mamo…

– No właśnie, Paulina! – przerwała mi Helena. – Przecież to wasz dzień. Chcecie przecież czegoś wyjątkowego, nie tej wiejskiej cepelii!

Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. Paweł ścisnął moją dłoń pod stołem, ale sam wyglądał na zagubionego. Od miesięcy byliśmy rozdzierani przez ten konflikt. Każda decyzja – lista gości, kolor serwetek, nawet wybór księdza – stawała się polem bitwy.

W nocy nie mogłam spać. Słyszałam w głowie głosy obu kobiet. „Nie pozwól jej rządzić!”, „Nie daj się swojej matce!”. Czułam się jak dziecko rozwiedzionych rodziców, które musi wybierać stronę. A przecież to miał być najpiękniejszy czas w moim życiu.

Pewnego dnia Paweł powiedział: – Może po prostu uciekniemy i weźmiemy ślub tylko we dwoje?

Popatrzyłam na niego z rozpaczą. – Nie możemy tego zrobić naszym rodzinom…

Ale czy to jeszcze były nasze rodziny? Czy raczej dwa obozy walczące o władzę nad naszym życiem?

Kiedy przyszło do wyboru sukni ślubnej, mama nalegała, żebym pojechała z nią do zaprzyjaźnionej krawcowej w Radomiu. Helena natomiast umówiła mnie na przymiarkę w ekskluzywnym salonie na Nowym Świecie. Obie były przekonane, że wiedzą lepiej, co mi się podoba.

– Wyglądasz jak wiejska panna młoda – skomentowała Helena, widząc mnie w sukni od krawcowej.
– A ta biała beza? To nie dla ciebie! – fuknęła mama w salonie.

Wyszłam z przymierzalni i rozpłakałam się w łazience. Nikt nie pytał mnie o zdanie. Nikt nie słuchał moich marzeń.

W końcu postanowiłam porozmawiać z obiema naraz. Zaprosiłam je do kawiarni i powiedziałam:

– Dość! To mój ślub i Pawła. Jeśli nie przestaniecie się kłócić, odwołamy wszystko.

Obie spojrzały na mnie zaskoczone. Przez chwilę milczały.

– Ależ kochanie… – zaczęła mama.
– Paulina, nie przesadzaj… – dodała Helena.

– Przesadzam? Od miesięcy nie śpię po nocach! Boję się każdego telefonu od was! Czy wy w ogóle widzicie, co robicie?

Zapanowała cisza. Po raz pierwszy zobaczyłam w ich oczach coś na kształt wstydu.

Niestety, rozejm trwał tylko kilka dni. Konflikt wybuchł ze zdwojoną siłą przy okazji wyboru menu. Mama chciała pierogi i bigos, Helena – sushi i owoce morza.

Paweł coraz częściej wychodził z domu pod pretekstem pracy. Ja zaczęłam mieć ataki paniki. Pewnej nocy zadzwoniłam do przyjaciółki:

– Anka, ja już nie daję rady…
– Paulina, musisz postawić granice. Albo one się pogodzą, albo ty musisz wybrać siebie.

To był moment przełomowy. Następnego dnia zadzwoniłam do obu matek i powiedziałam:

– Robimy ślub po swojemu. Jeśli wam to nie odpowiada, możecie nie przychodzić.

Mama płakała przez telefon. Helena obraziła się na dwa tygodnie.

Ale pierwszy raz od miesięcy poczułam ulgę.

Ślub odbył się w małym kościele na Bielanach. Było skromnie, ale pięknie. Obie matki przyszły – siedziały po przeciwnych stronach kościoła i ledwo wymieniły spojrzenia.

Po wszystkim podeszły do mnie osobno:
– Przepraszam, córeczko…
– Paulina, może jednak miałam rację…

Uśmiechnęłam się smutno. Wiedziałam już, że nigdy nie będą przyjaciółkami. Ale to był mój dzień – nasz dzień z Pawłem.

Czasem patrzę na zdjęcia ze ślubu i zastanawiam się: czy można naprawdę być szczęśliwym między dwoma światami? Czy rodzina zawsze musi oznaczać wybór jednej strony?