Mam 55 lat i właśnie zrozumiałem, że już jej nie kocham. Czy to koniec czy początek?

– Andrzej, zjesz jeszcze kawałek sernika? – zapytała Maria, stawiając przede mną talerz. Jej głos był cichy, jakby nie chciała mnie wystraszyć. Spojrzałem na nią przez chwilę, próbując odnaleźć w sobie choć cień dawnego uczucia. Nic. Tylko zmęczenie i żal.

– Nie, dziękuję – odpowiedziałem, odwracając wzrok. W kuchni pachniało kawą i świeżo upieczonym ciastem, a za oknem padał deszcz. Zawsze lubiłem takie popołudnia. Dziś jednak czułem się jak intruz we własnym domu.

Maria usiadła naprzeciwko mnie. Przez chwilę milczeliśmy. W końcu odezwała się z wahaniem:

– Coś się dzieje? Od kilku tygodni jesteś… inny.

Zacisnąłem dłonie na filiżance. Jak jej powiedzieć, że wszystko się zmieniło? Że budzę się rano i nie czuję już tej potrzeby, by ją przytulić, zapytać, jak się spało. Że jej obecność nie daje mi już spokoju, a raczej przytłacza.

– Nie wiem – wymamrotałem. – Może po prostu jestem zmęczony.

Ale to nie była prawda. Prawda była taka, że od miesięcy czułem się jak aktor w kiepskim przedstawieniu. Nasze rozmowy były przewidywalne, gesty mechaniczne. Nawet nasze kłótnie straciły sens – bo już nie zależało mi na tym, by cokolwiek naprawiać.

Pamiętam dzień naszego ślubu. Maria miała wtedy na sobie prostą białą sukienkę i śmiała się tak głośno, że wszyscy goście patrzyli tylko na nią. Była moim światem. Przez lata budowaliśmy razem dom, wychowywaliśmy dzieci – Kasię i Pawła – przeżywaliśmy wzloty i upadki. Ale gdzieś po drodze zgubiłem siebie. Albo zgubiliśmy siebie nawzajem.

Ostatnio coraz częściej łapałem się na tym, że wyobrażam sobie życie bez niej. Ciszę w domu, brak wiecznych pretensji o rozrzucone skarpetki czy niepozmywane naczynia. Wolność od codziennych rytuałów, które kiedyś dawały poczucie bezpieczeństwa, a dziś są tylko ciężarem.

W pracy też nie było lepiej. Koledzy z biura żartowali z mojego „kryzysu wieku średniego” – nowy rower, wyjazdy na Mazury bez Marii, coraz częstsze wieczory spędzane samotnie na spacerach po parku. Ale nikt nie wiedział, że to nie kryzys – to desperacka próba odnalezienia siebie.

Kilka dni temu spotkałem się z Pawłem na kawie. Mój syn zawsze był bardziej otwarty niż ja.

– Tata, co się dzieje? – zapytał bez ogródek. – Mama mówi, że jesteś nieobecny.

Nie potrafiłem mu odpowiedzieć. Jak powiedzieć własnemu dziecku, że przestałeś kochać jego matkę? Że czujesz się winny za to, że chcesz odejść, ale jeszcze bardziej winny za to, że zostajesz?

Wróciłem do domu późno tamtego wieczora. Maria siedziała w salonie z książką na kolanach. Spojrzała na mnie i przez chwilę widziałem w jej oczach strach.

– Andrzej… boję się – wyszeptała.

Usiadłem obok niej i pierwszy raz od lat pozwoliłem sobie na szczerość:

– Ja też się boję. Boję się tego, co czuję… albo raczej tego, czego już nie czuję.

Łzy napłynęły jej do oczu. Chciałem ją przytulić, ale wiedziałem, że to byłoby oszustwo.

– Myślisz o odejściu? – zapytała cicho.

Nie odpowiedziałem od razu. W głowie miałem tysiące myśli: co powiedzą dzieci? Co powie rodzina? Czy naprawdę jestem gotów wszystko zburzyć?

– Nie wiem – powiedziałem w końcu. – Ale wiem, że tak dalej być nie może.

Przez kolejne dni chodziliśmy wokół siebie jak obcy ludzie. Kasia zadzwoniła z Warszawy:

– Tato, mama płakała przez telefon. Co się dzieje?

– To skomplikowane – odpowiedziałem wymijająco.

Wiedziałem jednak, że muszę podjąć decyzję. Że nie mogę dłużej udawać.

Pewnego wieczoru usiedliśmy z Marią przy stole w kuchni – tym samym stole, przy którym zaczęła się ta historia.

– Andrzej – zaczęła spokojnie – jeśli chcesz odejść… pozwolę ci. Ale musisz być pewny.

Patrzyłem na nią długo. Widziałem kobietę zmęczoną życiem ze mną, ale też gotową na nowy rozdział – nawet jeśli miałby być samotny.

– Nie wiem jeszcze, co zrobię – powiedziałem szczerze. – Ale chcę być uczciwy wobec ciebie i wobec siebie.

Przez kolejne tygodnie rozmawialiśmy więcej niż przez ostatnie lata razem. O tym, co nas boli, czego nam brakowało, czego się boimy. Były łzy i krzyki, ale też chwile ciszy pełnej zrozumienia.

Dziś wiem jedno: miłość może wygasnąć nawet po trzydziestu latach wspólnego życia. To nie jest niczyja wina – czasem po prostu ludzie się zmieniają i oddalają od siebie.

Nie wiem jeszcze, jak potoczy się moja historia. Może zostanę sam i nauczę się żyć na nowo? Może znajdę w sobie siłę, by odbudować coś z Marią? A może po prostu zaakceptuję pustkę i nauczę się z nią żyć?

Czy naprawdę można zacząć wszystko od nowa po pięćdziesiątce? Czy mam prawo szukać szczęścia kosztem czyjegoś spokoju? Co wy byście zrobili na moim miejscu?