Mam 50 lat i odchodzę od żony – nie dla młodszej, lecz dla miłości, która nigdy nie zgasła. Czy moje dzieci mi to wybaczą?
– Tato, co ty wyprawiasz?! – głos mojej córki, Marty, przeszył ciszę jak nóż. Stała w progu salonu, z oczami pełnymi łez i gniewu. Obok niej syn, Paweł, milczał, ale jego zaciśnięte pięści mówiły wszystko. Właśnie powiedziałem im, że odchodzę od ich matki. Miałem 50 lat i czułem się jak zdrajca własnej rodziny.
Nie wiem, czy można się przygotować na taki moment. Przez ostatnie tygodnie powtarzałem sobie w myślach setki wersji tej rozmowy. Żadna nie była wystarczająco dobra. Żadna nie tłumaczyła tego, co czułem przez ostatnie trzy dekady.
Moja żona, Anna, siedziała na kanapie, blada jak ściana. Nie płakała. Patrzyła na mnie z takim rozczarowaniem, że miałem ochotę zniknąć. – Dlaczego teraz? – zapytała cicho. – Po tylu latach?
Nie potrafiłem odpowiedzieć jednym zdaniem. Bo jak wytłumaczyć, że przez trzydzieści lat kochałem kogoś innego? Że przez trzydzieści lat próbowałem być dobrym mężem i ojcem, ale w środku byłem pusty?
Wszystko zaczęło się w liceum. Miałem wtedy osiemnaście lat i byłem zakochany po uszy w Magdzie. Była inna niż wszystkie dziewczyny – miała w sobie coś dzikiego, nieokiełznanego. Spędzaliśmy razem każdą wolną chwilę: włóczyliśmy się po Krakowie, rozmawialiśmy o książkach i marzeniach. Wierzyłem, że będziemy razem na zawsze.
Ale życie napisało inny scenariusz. Magda dostała się na studia do Warszawy, ja zostałem w Krakowie. Obiecaliśmy sobie pisać listy, dzwonić, odwiedzać się w każdy weekend. Przez pierwsze miesiące wszystko było dobrze. Potem przyszły egzaminy, nowe znajomości, coraz rzadsze telefony. W końcu Magda napisała mi krótki list: „Muszę iść swoją drogą”.
Byłem załamany. Przez rok nie mogłem się pozbierać. Wtedy pojawiła się Anna – cicha, spokojna, dobra. Pomogła mi stanąć na nogi. Zakochałem się w niej z wdzięczności i poczucia bezpieczeństwa. Po dwóch latach byliśmy już małżeństwem.
Przez wiele lat żyliśmy jak typowa polska rodzina: kredyt na mieszkanie, wakacje nad Bałtykiem, święta u teściów. Urodziły się dzieci – Marta i Paweł – i nagle wszystko nabrało sensu. Przynajmniej tak mi się wydawało.
Ale Magda nigdy nie zniknęła z mojej głowy. Czasem widziałem ją przypadkiem na ulicy albo słyszałem jej imię w radiu i serce zaczynało mi bić szybciej. Przez lata próbowałem zagłuszyć tę tęsknotę pracą, obowiązkami domowymi, nawet drobnymi romansami, które nic nie znaczyły.
Aż do zeszłego roku. Spotkałem Magdę na pogrzebie wspólnego znajomego. Była taka sama jak kiedyś – może trochę bardziej zmęczona życiem, ale w jej oczach wciąż tlił się ten sam ogień. Rozmawialiśmy długo po ceremonii. Okazało się, że jest po rozwodzie i mieszka sama.
Zaczęliśmy się spotykać – najpierw niewinnie: kawa, spacer po Plantach, wspomnienia z młodości. Potem coraz częściej łapałem się na tym, że szukam jej obecności bardziej niż czegokolwiek innego. Zrozumiałem wtedy coś strasznego: nigdy nie przestałem jej kochać.
Wróciły stare emocje – radość, ekscytacja, ale też poczucie winy wobec Anny i dzieci. Próbowałem walczyć z tym uczuciem, ale ono było silniejsze ode mnie. Magda powiedziała mi kiedyś: „Nie chcę być tą drugą”. Wiedziałem wtedy, że muszę podjąć decyzję.
Przez kilka miesięcy żyłem w zawieszeniu – w domu udawałem normalność, a wieczorami spotykałem się z Magdą. W końcu nie wytrzymałem. Powiedziałem Annie prawdę.
– To przez nią? – zapytała bez emocji.
– Tak… Ale to nie jest tylko jej wina. To ja przez całe życie żyłem w kłamstwie.
Marta rzuciła mi wtedy w twarz: – Jesteś egoistą! Myślisz tylko o sobie!
Może miała rację. Ale czy można całe życie poświęcić dla innych? Czy można być szczęśliwym tylko dlatego, że tak wypada?
Ostatnie tygodnie to piekło: rozmowy z prawnikami, podział majątku, ciche dni w domu pełnym napięcia. Paweł przestał się do mnie odzywać. Marta napisała mi SMS-a: „Nie chcę cię widzieć”.
Czasem budzę się w nocy zlany potem i pytam siebie: czy warto było? Czy szczęście jednej osoby może być warte cierpienia innych?
Spotykam się z Magdą coraz częściej – planujemy wspólną przyszłość. Ale radość miesza się ze smutkiem i poczuciem winy.
Dziś siedzę sam przy kuchennym stole i patrzę na zdjęcia dzieci sprzed lat. Zastanawiam się: czy kiedyś mi wybaczą? Czy będą potrafili zrozumieć, że czasem trzeba wybrać siebie?
Może jestem egoistą… Ale czy można całe życie żyć dla innych? Czy mam prawo do własnego szczęścia? Co wy byście zrobili na moim miejscu?