Kiedy miłość zawiodła: Życie u boku osoby, która mnie niszczyła każdego dnia

— Znowu nie zrobiłeś zakupów? — głos Ewy przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałem przy zlewie, próbując zebrać myśli po kolejnym dniu pracy. — Przecież mówiłam ci rano, że brakuje mleka! Czy ty w ogóle mnie słuchasz?!

Miałem ochotę odpowiedzieć, że słucham. Że pamiętam każde jej słowo, bo każde z nich zostawiało we mnie ślad. Ale jak zwykle tylko skinąłem głową i zacząłem przepraszać. Tak było łatwiej. Tak było od trzydziestu lat.

Mam na imię Marek. Mam 58 lat i jestem mężczyzną, który przez większość życia milczał. Milczałem, bo tak mnie wychowano — „facet nie płacze”, „facet znosi”, „facet nie narzeka”. Milczałem, bo wydawało mi się, że moje cierpienie to nic przy tragediach innych. A przecież miałem dom, żonę, dzieci. Tylko że z każdym rokiem czułem się coraz bardziej pusty.

Poznałem Ewę na studiach w Krakowie. Była piękna, pewna siebie, zawsze wiedziała, czego chce. Ja byłem cichy, trochę nieśmiały, ale zakochałem się w niej bez pamięci. To ona prowadziła nasz związek od początku — wybierała restauracje, decydowała o wakacjach, nawet o tym, gdzie zamieszkamy po ślubie. Myślałem wtedy, że to dobrze. Że ktoś musi być silny.

Pierwsze lata były nawet szczęśliwe. Urodził się nasz syn Michał, potem córka Kasia. Pracowałem jako inżynier w dużej firmie budowlanej, Ewa była nauczycielką matematyki. Z zewnątrz wyglądaliśmy na idealną rodzinę. Ale w domu coraz częściej czułem się jak intruz.

— Znowu zostawiłeś skarpetki na podłodze! — krzyczała Ewa niemal codziennie. — Czy naprawdę tak trudno po sobie posprzątać? Jesteś jak dziecko!

Z czasem te drobne pretensje zamieniły się w ciągłą krytykę. Cokolwiek zrobiłem — było źle. Za mało zarabiałem, za dużo pracowałem, za mało czasu spędzałem z dziećmi, za dużo czasu spędzałem z dziećmi i zaniedbywałem dom. Każda rozmowa kończyła się kłótnią albo moim milczeniem.

Pamiętam jedną noc sprzed kilku lat. Siedziałem sam w salonie, patrzyłem na ciemność za oknem i myślałem: „Czy to już wszystko? Czy tak będzie wyglądać reszta mojego życia?”

Próbowałem rozmawiać z Ewą. Mówiłem jej, że czuję się niewidzialny, że potrzebuję wsparcia, czułości. Odpowiadała śmiechem:

— Ty? Ty potrzebujesz wsparcia? Przecież masz wszystko! Pracę, rodzinę! Może jeszcze chcesz medal?

Z czasem przestałem próbować. Skupiłem się na pracy i dzieciach. Michał wyprowadził się do Warszawy zaraz po studiach. Kasia została w Krakowie, ale rzadko bywała w domu. Wszyscy uciekali od tej atmosfery.

Najgorsze były święta. Wszyscy razem przy stole, a ja czułem się bardziej samotny niż kiedykolwiek. Ewa potrafiła przy gościach żartować z moich „nieudolności”, wyśmiewać moje hobby, nawet moje zdrowie.

— Marek to już stary dziadek — mówiła kiedyś do mojej siostry podczas Wigilii. — Nawet roweru nie potrafi naprawić bez instrukcji!

Wszyscy się śmiali. Ja też się uśmiechałem — bo tak wypadało.

Z biegiem lat zacząłem mieć problemy ze zdrowiem. Bezsenność, bóle głowy, ciągłe zmęczenie. Lekarz powiedział mi kiedyś: „Panie Marku, musi pan zadbać o siebie. Stres zabija.”

Ale jak miałem zadbać o siebie? Kiedy wracałem do domu i słyszałem tylko pretensje? Kiedy każdy mój gest był krytykowany?

Próbowałem znaleźć wsparcie u przyjaciół. Ale mężczyźni nie rozmawiają o takich rzeczach. Kiedy raz powiedziałem koledze z pracy, że mam ciężko w domu, tylko wzruszył ramionami:

— Stary, każda baba taka jest. Trzeba przeczekać.

Więc czekałem.

Czekałem trzydzieści lat.

Dzieci dorosły i wyjechały. Zostałem sam z Ewą w dużym mieszkaniu na Ruczaju. Każdy dzień wyglądał tak samo: praca, dom, cisza lub kłótnia. Czasem myślałem o rozwodzie, ale bałem się samotności jeszcze bardziej niż tego życia.

Kilka miesięcy temu wydarzyło się coś, co zmieniło wszystko. Mój ojciec zmarł nagle na zawał serca. Po pogrzebie usiadłem sam w jego pustym mieszkaniu i poczułem ogromną ulgę — nie dlatego, że odszedł mój ojciec, ale dlatego, że przez chwilę nikt mnie nie oceniał.

Wróciłem do domu późno tego dnia. Ewa nawet nie zapytała, jak się czuję.

— Gdzie byłeś tak długo? — zapytała tylko chłodno.

Coś we mnie pękło.

— Wiesz co? Mam już dość — powiedziałem cicho.

Spojrzała na mnie zdziwiona.

— Dość czego?

— Tego wszystkiego… Ciebie… Nas…

Po raz pierwszy od trzydziestu lat powiedziałem to na głos.

Od tamtej pory śpimy w osobnych pokojach. Rozmawiamy tylko o rachunkach i zakupach. Myślę o rozwodzie coraz częściej, ale nie wiem, czy mam jeszcze siłę zaczynać od nowa.

Czasem patrzę w lustro i widzę obcego człowieka — zmęczonego, zgorzkniałego starca. Zastanawiam się: czy naprawdę musiałem tyle znosić? Czy gdybym wcześniej powiedział „dość”, moje życie wyglądałoby inaczej?

Może są inni tacy jak ja — mężczyźni milczący latami w imię rodziny i tradycji? Może warto o tym mówić głośno?

Czy jeszcze mogę coś zmienić? Czy po tylu latach cierpienia można odzyskać siebie?