„Dość tego!” — Jak moje mieszkanie stało się darmowym pensjonatem i co z tego wynikło
— Marianna, kochana, jeszcze tylko na dwa dni, przysięgam! — głos mojej kuzynki Kasi rozbrzmiewał w słuchawce z tą samą nutą błagania, którą słyszałam już setki razy. Stałam w kuchni, ściskając telefon tak mocno, że aż pobielały mi knykcie. Za oknem padał deszcz, a ja czułam, jakby to niebo płakało razem ze mną.
— Kasiu, ja naprawdę… — zaczęłam niepewnie, ale ona już wiedziała, że się złamię. Zawsze się łamałam. Przez ostatnie trzy lata moje dwupokojowe mieszkanie na warszawskim Mokotowie stało się czymś w rodzaju darmowego pensjonatu. Najpierw była ciocia Basia, która „na chwilę” przyjechała do lekarza. Potem kuzyn Tomek, który szukał pracy w stolicy. Potem koleżanka z liceum z dzieckiem, potem brat z żoną i psem. Każdy miał powód, każdy był „na chwilę”, a ja… Ja byłam tą dobrą Marianną, która nigdy nie odmawia.
Ale tego dnia coś we mnie pękło. Może to przez ten deszcz, może przez to, że od tygodnia nie miałam chwili dla siebie, bo w salonie spała właśnie kolejna „chwilowa” lokatorka. Może przez to, że nawet nie mogłam spokojnie zrobić sobie kawy bez potykania się o cudze walizki.
— Kasiu, nie mogę — powiedziałam nagle i sama się przestraszyłam własnego głosu. Był twardy, obcy. — Naprawdę nie mogę. Potrzebuję trochę spokoju.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Słyszałam tylko jej oddech i czułam, jak narasta we mnie panika. Zaraz zacznie się szantaż emocjonalny, zaraz usłyszę: „Ale przecież zawsze mogłam na ciebie liczyć”, „Przecież jesteśmy rodziną”, „To tylko dwa dni”.
— No dobrze — powiedziała w końcu chłodno. — Rozumiem. Nie będę ci już przeszkadzać.
Rozłączyła się pierwsza. Stałam przez chwilę z telefonem przy uchu, jakby jeszcze miała zadzwonić i powiedzieć: „Żartowałam! Oczywiście, że cię rozumiem!”. Ale nie zadzwoniła.
Usiadłam przy kuchennym stole i poczułam się… winna. Tak bardzo winna, że aż ścisnęło mnie w żołądku. Przypomniały mi się wszystkie te razy, kiedy sama potrzebowałam pomocy i ktoś mi jej odmówił. Przypomniały mi się słowa mamy: „Rodzina jest najważniejsza”. Ale czy naprawdę? Czy rodzina ma prawo zamieniać moje życie w wieczny hostel?
Wieczorem zadzwoniła mama.
— Marianna, co ty narobiłaś? Kasia płakała do mnie przez pół godziny! Przecież ona nie ma się gdzie podziać!
— Mamo, ja po prostu… jestem zmęczona. Potrzebuję trochę prywatności.
— Prywatność! — prychnęła mama. — Kiedyś ludzie mieszkali po dziesięć osób w jednym pokoju i nikt nie narzekał!
Zacisnęłam zęby. Ile razy jeszcze usłyszę tę samą śpiewkę? Ile razy jeszcze będę musiała tłumaczyć się z tego, że chcę mieć własny kąt?
Następnego dnia w pracy byłam rozkojarzona. Koleżanka z biura, Ania, zauważyła mój nastrój.
— Coś się stało?
Opowiedziałam jej wszystko — o Kasi, o cioci Basi, o Tomku i wszystkich tych „chwilowych” gościach.
Ania spojrzała na mnie ze współczuciem.
— Wiesz co? Ja bym już dawno wybuchła. Ty masz za dobre serce.
Za dobre serce… Czy to naprawdę wada? Przez całe życie uczono mnie pomagać innym. Ale nikt nie nauczył mnie mówić „nie”.
Wieczorem zadzwonił brat.
— Słuchaj, Marianna… Słyszałem, że zrobiłaś Kasi awanturę. Może przesadzasz? W końcu to rodzina.
— Nie zrobiłam awantury — odpowiedziałam spokojnie. — Po prostu powiedziałam „nie”.
— No ale przecież zawsze byłaś taka gościnna…
— I właśnie dlatego wszyscy myślą, że mogą tu przyjeżdżać kiedy chcą! — wybuchłam nagle. — A ja? Ja też mam prawo do swojego życia!
Po tej rozmowie długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, analizując każde słowo. Może rzeczywiście przesadziłam? Może powinnam była jeszcze raz się poświęcić?
Ale rano obudziłam się z dziwnym uczuciem ulgi. Pierwszy raz od dawna miałam mieszkanie tylko dla siebie. Zrobiłam sobie kawę i usiadłam na kanapie bez strachu, że ktoś zaraz wejdzie i zacznie narzekać na hałas albo pytać o hasło do Wi-Fi.
Przez kolejne dni telefon milczał. Nikt nie dzwonił, nikt nie pisał. Czułam się trochę jak wyrzutek — jakbym zdradziła własną rodzinę. Ale jednocześnie… zaczęłam oddychać pełną piersią.
W weekend odwiedziła mnie sąsiadka Zofia.
— Marianna, słyszałam co się stało — powiedziała cicho. — Wiesz co? Dobrze zrobiłaś. Ja też kiedyś pozwoliłam rodzinie wejść sobie na głowę i potem długo żałowałam.
Uśmiechnęłam się do niej z wdzięcznością. Może nie jestem taka zła? Może czasem trzeba postawić granicę?
Po tygodniu zadzwoniła Kasia.
— Przepraszam — powiedziała cicho. — Chyba rzeczywiście trochę przesadziłam.
Poczułam ulgę. Może to początek nowego etapu? Może teraz nauczę się dbać o siebie?
Czasem patrzę na swoje puste mieszkanie i zastanawiam się: czy naprawdę bycie dobrą osobą oznacza rezygnację z własnych potrzeb? Czy można kochać rodzinę i jednocześnie mieć prawo do własnej przestrzeni? Może właśnie o to chodzi w dorosłości — żeby nauczyć się mówić „dość”? Co wy o tym myślicie?