Moja synowa zakazała schabowych – czy rodzinna tradycja jest mniej ważna niż zdrowie?

– Mamo, proszę, nie rób dziś schabowych – głos Magdy, mojej synowej, rozbrzmiał w kuchni, zanim jeszcze zdążyłam wyjąć mięso z lodówki. Stała w drzwiach z rękami skrzyżowanymi na piersi, a jej spojrzenie nie pozostawiało złudzeń, że nie żartuje.

Zamarłam z nożem w dłoni. Przez chwilę miałam wrażenie, że czas się zatrzymał. W moim domu, w mojej kuchni, ktoś mówi mi, co mogę gotować na niedzielny obiad? To przecież nasza tradycja – schabowy z ziemniakami i mizerią. Tak było u mojej mamy, tak było u mnie i tak chciałam, żeby było dalej. Ale Magda weszła do naszej rodziny jak huragan i zaczęła zmieniać wszystko.

– Ale przecież wszyscy lubią schabowe – próbowałam jeszcze negocjować, patrząc błagalnie na mojego syna, Pawła. On jednak tylko wzruszył ramionami i spojrzał na Magdę z tym swoim cichym podziwem.

– Mamo, Magda ma rację. To niezdrowe. Może spróbujemy czegoś innego? – powiedział cicho.

Poczułam się zdradzona. Przez całe życie starałam się dbać o rodzinę, gotować to, co lubią. Teraz nagle okazuje się, że moje obiady są złe? Że to ja jestem problemem?

Przez cały dzień chodziłam jak struta. W końcu zrobiłam pieczonego łososia z warzywami – danie smaczne, ale obce. Przy stole panowała dziwna atmosfera. Dzieci Magdy i Pawła grzebały widelcami w talerzach.

– Babciu, a gdzie kotlet? – zapytała Zosia, moja wnuczka.

– Dziś mamy coś innego – odpowiedziałam, starając się uśmiechnąć.

Magda spojrzała na mnie z wyższością.

– Musimy dbać o zdrowie dzieci. Smażone mięso to najgorsze, co można im dać.

Zacisnęłam usta. Czy naprawdę jestem aż taką ignorantką? Czy przez lata trułam własną rodzinę?

Wieczorem zadzwoniła do mnie moja siostra, Basia.

– I co tam u was?

– Magda zakazała schabowych – powiedziałam bez ogródek.

Basia wybuchła śmiechem.

– No nie wierzę! A Paweł co na to?

– Nic. Stoi po jej stronie.

– Oj, kochana… Czasy się zmieniają. Ale czy nie możesz raz na jakiś czas zrobić po swojemu?

Westchnęłam. To nie takie proste. Magda jest uparta. Odkąd pojawiła się w naszym życiu, wszystko musi być „fit”, „eko” i „bez glutenu”. Nawet pierogi robi z mąki orkiszowej! A ja czuję się coraz bardziej zbędna.

W kolejny weekend postanowiłam postawić na swoim. Kupiłam najlepszy schab, panierowałam kotlety jak za dawnych lat. Gdy Magda weszła do kuchni i zobaczyła mięso na patelni, wybuchła:

– Mówiłam przecież! Nie chcę tego w moim domu!

– To mój dom! – wyrwało mi się. – Przez trzydzieści lat gotowałam tu dla wszystkich!

Paweł wbiegł do kuchni, dzieci zaczęły płakać. Poczułam się jak potwór.

Wieczorem usiedliśmy razem przy stole. Magda była bliska łez.

– Ja tylko chcę dobrze dla naszych dzieci…

– A ja chcę czuć się potrzebna – odpowiedziałam cicho.

Zapanowała cisza. Paweł objął Magdę ramieniem.

– Może spróbujemy kompromisu? Raz w miesiącu schabowy, a reszta po nowemu?

Zgodziłam się niechętnie. Ale od tamtej pory coś się zmieniło. Każdy obiad był jak pole bitwy – o tradycję, o zdrowie, o prawo do bycia sobą w rodzinie.

Czasem myślę: czy naprawdę kotlet jest wart tych wszystkich łez? Czy powinnam odpuścić dla świętego spokoju? A może to właśnie takie drobiazgi budują naszą tożsamość?

Czy ktoś z was też czuje się czasem obcy we własnym domu? Jak znaleźć równowagę między tym, co było zawsze, a tym, co nowe?