Czy można kochać kogoś, kto nie jest twoim ojcem? Moja walka o wsparcie dla przybranego taty

— Nie będę żadnym dziadem w kapciach, który czeka aż ktoś mu poda zupę! — krzyknął Eugeniusz, trzaskając kubkiem o blat kuchenny. Herbata rozlała się na obrus, ale nawet nie drgnął, żeby ją wytrzeć. Stałam naprzeciwko niego, z rękami zaciśniętymi w pięści, próbując powstrzymać łzy. To już trzeci raz w tym tygodniu rozmawialiśmy o domu opieki i trzeci raz kończyło się awanturą.

Mam na imię Marta. Eugeniusz jest moim przybranym ojcem od ponad trzydziestu lat. Mama związała się z nim po śmierci taty, kiedy miałam dwanaście lat. Nigdy nie mówiłam do niego „tato”, ale to on nauczył mnie jeździć na rowerze, to on przychodził na wywiadówki i to on płakał, kiedy wychodziłam za mąż. Teraz ma osiemdziesiąt cztery lata i coraz trudniej mu się poruszać. Odkąd mama zmarła dwa lata temu, Eugeniusz mieszka sam w naszym starym mieszkaniu na Pradze. Odwiedzam go codziennie po pracy, gotuję obiady na kilka dni, robię zakupy, czasem sprzątam. Ale wiem, że to za mało.

Ostatnio sąsiadka zadzwoniła do mnie w środku dnia — Eugeniusz przewrócił się w łazience i nie mógł wstać przez godzinę. Kiedy przyjechałam, był blady jak ściana i trząsł się z zimna. Zamiast podziękować, burknął tylko: „Nie rób ze mnie kaleki.”

Wieczorami siedzę w kuchni i przeglądam oferty domów seniora. Wiem, że niektóre są naprawdę dobre — jasne pokoje, ogród, opieka lekarska. Ale wystarczy jedno spojrzenie na Eugeniusza i wiem, że dla niego to jak wyrok. — Marta, ja się tam uduszę — mówił kiedyś cicho, kiedy myślał, że śpię. — Tam ludzie tylko czekają na śmierć.

Próbowałam wszystkiego: rozmów z lekarzem rodzinnym, psychologa, nawet księdza z parafii. Każdy radził mi cierpliwość i delikatność. Ale jak być delikatnym, kiedy codziennie boisz się o życie bliskiej osoby?

— Może zamieszkasz u mnie? — zaproponowałam pewnego wieczoru. — Mamy wolny pokój po Kasi.
— Nie będę nikomu zawadzał! — odparł natychmiast. — Ty masz swoje życie. Nie będę ciężarem.

Czasem mam wrażenie, że jestem rozdarta między dwoma światami: tym, w którym jestem córką i tym, w którym jestem opiekunką. Mój mąż Andrzej coraz częściej pyta: — Ile jeszcze tak pociągniesz? Przecież masz swoją rodzinę.

A ja? Ja nie wiem. W pracy jestem rozkojarzona, zapominam o spotkaniach. Dzieci patrzą na mnie z wyrzutem: — Mamo, czemu nie możesz być z nami na kolacji?

Pewnego dnia Eugeniusz zadzwonił do mnie o szóstej rano.
— Marta… chyba coś mi się stało z nogą…
Znalazłam go siedzącego na podłodze w przedpokoju. Nie miał siły wstać. Pogotowie zabrało go do szpitala z podejrzeniem złamania biodra.

W szpitalu lekarz spojrzał na mnie poważnie:
— Pani Marto, tata nie może już mieszkać sam. To niebezpieczne.

Wróciłam do domu i rozpłakałam się jak dziecko. Przeglądałam zdjęcia z dzieciństwa — Eugeniusz z mamą na Mazurach, Eugeniusz z moją córką na kolanach… Jak mam mu powiedzieć, że jego dom już nie jest jego domem?

Po tygodniu rehabilitacji wrócił do siebie. Był cichy i zamknięty w sobie.
— Chcesz mnie oddać jak starego psa do schroniska? — zapytał nagle.
— Nie! Chcę ci pomóc…
— Pomóc? To pozwól mi żyć po swojemu!

Czułam się bezsilna. Z jednej strony wiedziałam, że dom opieki to bezpieczeństwo i opieka medyczna. Z drugiej — widziałam w oczach Eugeniusza strach i upokorzenie.

Zaczęliśmy chodzić razem na spacery po osiedlu. Czasem rozmawialiśmy o dawnych czasach.
— Wiesz, Marta… Ja już wszystko przeżyłem. Ale nie chcę być sam…
— To pozwól sobie pomóc.
— Pomóc to nie znaczy zamknąć mnie gdzieś na starość.

Zaczęłam szukać innych rozwiązań: opiekunka na kilka godzin dziennie, sąsiedzka pomoc, teleopieka. Ale Eugeniusz każdą propozycję traktował jak zamach na swoją wolność.

W końcu usiedliśmy razem przy stole.
— Eugeniuszu… Ja się boję o ciebie. Każdego dnia boję się telefonu ze szpitala albo od sąsiadki. Nie chcę cię oddawać do domu opieki, ale musimy coś wymyślić razem.
Milczał długo.
— Dobrze… Spróbujmy tej opiekunki. Ale żadnych domów starców!

To był kompromis. Nie wiem, jak długo to potrwa ani czy to wystarczy. Ale przynajmniej spróbowaliśmy rozmawiać naprawdę.

Czasem patrzę na Eugeniusza i myślę: czy można zmusić kogoś do szczęścia? Czy troska zawsze musi boleć? Może ktoś z was miał podobną sytuację i wie, jak pogodzić serce z rozumem?