Oddałam rodzicom całe swoje życie: Kim jestem, gdy ich już nie ma?
— Mamo, już wstałaś? — zapytałam cicho, uchylając drzwi do jej pokoju. Był świt, a ja od lat budziłam się przed budzikiem, zanim jeszcze pierwsze promienie słońca przebiły się przez firanki. Mama leżała nieruchomo, oddychając płytko. Wtedy jeszcze była ze mną, choć już coraz bardziej odchodziła w swój świat ciszy i zapomnienia. — Jestem tutaj, córeczko — odpowiedziała słabym głosem. Poczułam znajome ukłucie w sercu: mieszaninę czułości i żalu. Czułości, bo przecież to moja mama. Żalu, bo znowu zaczynał się dzień, w którym nie byłam sobą, tylko jej opiekunką.
Mam na imię Jadwiga. Mam sześćdziesiąt dwa lata i przez prawie czterdzieści z nich mieszkałam w tym samym domu na obrzeżach Torunia. Kiedy miałam dwadzieścia cztery lata, tata zachorował na stwardnienie rozsiane. Mama nie dawała sobie rady sama — była wtedy jeszcze młoda, ale zawsze krucha, delikatna. Wróciłam więc do domu rodzinnego z myślą, że pomogę „na chwilę”. Ta chwila trwała niemal całe moje dorosłe życie.
Pamiętam, jak moi znajomi ze studiów rozjeżdżali się po Polsce i świecie. Basia wyjechała do Londynu, Tomek do Warszawy. Ja zostałam. Najpierw tłumaczyłam sobie: „To tylko na rok, dwa”. Potem tata zaczął tracić władzę w nogach, a mama coraz częściej płakała po nocach. Pracowałam jako bibliotekarka w pobliskiej szkole — praca spokojna, pozwalająca wracać do domu na czas obiadu i kolacji. Z czasem przestałam nawet myśleć o czymś innym.
Nigdy nie wyszłam za mąż. Nie dlatego, że nie chciałam — po prostu jakoś tak wyszło. A może raczej: wszystko inne zawsze było ważniejsze. Kiedyś spotykałam się z Andrzejem z sąsiedztwa. Był ciepły, opiekuńczy, ale kiedy poprosił mnie o rękę, powiedziałam: „Nie mogę zostawić rodziców”. Odszedł bez słowa pretensji. Potem już nikogo nie było.
Przez lata wszystko kręciło się wokół rodziców. Najpierw tata — kąpiele, rehabilitacja, podawanie leków. Potem mama — coraz bardziej zagubiona, coraz słabsza. Każdy dzień wyglądał podobnie: śniadanie, sprzątanie, zakupy, gotowanie obiadu, podawanie leków. Wieczorem siadałam przy oknie z kubkiem herbaty i patrzyłam na światła miasta w oddali. Czasem wyobrażałam sobie inne życie — podróże, przyjaciół, może nawet dzieci. Ale zaraz potem wracała rzeczywistość: „Jadwiga! Pomóż mi!”
Rodzina? Miałam kuzynkę Zosię, która dzwoniła raz na kilka miesięcy i pytała: „Jak tam u was?” Nigdy nie zaproponowała pomocy. Sąsiedzi? Owszem, czasem przynieśli ciasto albo zapytali przez płot o zdrowie mamy. Ale nikt nie rozumiał tej codziennej samotności — tego poczucia bycia niewidzialną.
Najgorsze były święta. Wszyscy mówili o rodzinnych spotkaniach, prezentach dla dzieci, wspólnym kolędowaniu. U nas był stół dla trojga — potem dla dwojga — a teraz… Teraz jestem sama.
Mama odeszła w styczniu tego roku. Tata już dawno temu. Pamiętam ten dzień jak przez mgłę: szpitalne łóżko w salonie, zapach leków i cisza po ostatnim oddechu. Po pogrzebie wróciłam do pustego domu i usiadłam na kanapie. Przez kilka godzin nie mogłam się ruszyć.
Od tamtej pory minęło pół roku. Każdego dnia budzę się i nie wiem, co ze sobą zrobić. Nie mam dzieci. Nie mam męża. Nie mam nawet psa czy kota — mama była uczulona na sierść. Próbuję czytać książki, oglądać telewizję, ale wszystko wydaje się obce i bez znaczenia.
Czasem idę na spacer po osiedlu i widzę młode matki z dziećmi albo starsze pary trzymające się za ręce. Czuję wtedy ukłucie zazdrości i smutku — czy naprawdę całe moje życie miało polegać tylko na opiece nad innymi?
Ostatnio odwiedziła mnie Basia z Londynu. Usiadłyśmy przy herbacie i długo milczałyśmy.
— Jadwiga… a ty? Co teraz zrobisz?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
— Może powinnaś gdzieś wyjechać? Zacząć coś nowego?
— Basia… ja nawet nie wiem, kim jestem — wyszeptałam.
Wieczorami rozmawiam sama ze sobą w myślach:
„Kim jesteś, Jadwigo? Czego chcesz?”
Nie umiem odpowiedzieć.
Czasem wydaje mi się, że jestem jak cień — przezroczysta dla świata i dla siebie samej. Przez tyle lat byłam tylko córką-opiekunką. Teraz nie mam już tej roli i nie wiem, jak żyć inaczej.
Wiem jedno: kochałam rodziców i nie żałuję tego czasu z nimi. Ale czy to wystarczyło za całe życie? Czy można zacząć od nowa mając ponad sześćdziesiąt lat? Czy ktoś jeszcze potrafi zobaczyć we mnie człowieka?
Może kiedyś znajdę odpowiedź na te pytania… A może już zawsze będę tylko wspomnieniem siebie samej?