Między Ciszą a Krzykiem: Historia Marty z Pragi
— Marta, nie możesz tak po prostu odejść! — głos mamy drżał, a jej oczy błyszczały łzami. Stałam w przedpokoju naszego mieszkania na Pradze, z walizką w ręku, czując, jak serce wali mi jak oszalałe.
— Muszę, mamo. Nie mogę tu dłużej zostać — odpowiedziałam cicho, choć w środku krzyczałam. Chciałam uciec od wszystkiego: od ojca, który od miesięcy wracał do domu pijany i coraz częściej podnosił na mnie głos, od brata, który udawał, że nic się nie dzieje, i od matki, która próbowała sklejać naszą rodzinę na siłę, choć wszyscy już dawno się rozpadliśmy.
Pamiętam tamten wieczór jak przez mgłę. Sierpniowe powietrze było ciężkie i lepkie, a ja czułam się jakbym tonęła. Ojciec wrócił późno, znowu śmierdział wódką. Zaczęło się od kłótni o pieniądze. — Gdzie są moje pieniądze?! — wrzeszczał, przewracając krzesło w kuchni. Mama płakała, brat zamknął się w swoim pokoju. Ja stałam w drzwiach i patrzyłam na to wszystko z niemym przerażeniem.
To wtedy postanowiłam odejść. Spakowałam kilka rzeczy do starej walizki po babci i wyszłam. Nie miałam dokąd pójść. Przez kilka nocy spałam u koleżanki, potem wynajęłam pokój w starej kamienicy przy Targowej. Tam zaczęło się moje nowe życie — życie pełne samotności, ale też ulgi.
Przez pierwsze tygodnie nie mogłam spać. Każdy dźwięk na klatce schodowej sprawiał, że podskakiwałam ze strachu. Bałam się, że ojciec mnie znajdzie i zmusi do powrotu. Ale on nawet nie zadzwonił. Mama pisała wiadomości: „Marta, wróć do domu”, „Tata się zmienił”, „Brakuje nam ciebie”. Nie odpowiadałam.
Znalazłam pracę w piekarni na rogu Ząbkowskiej. Wstawałam o czwartej rano, żeby zdążyć na pierwszą zmianę. Pachniało tam świeżym chlebem i drożdżówkami z serem — ten zapach przypominał mi dzieciństwo, kiedy jeszcze wszystko było dobrze. W piekarni poznałam Anię, dziewczynę z sąsiedztwa. Była starsza ode mnie o kilka lat i miała w sobie coś, co sprawiało, że chciało się jej słuchać.
— Uciekłaś z domu? — zapytała pewnego dnia bez ogródek.
— Tak — odpowiedziałam niepewnie.
— Dobrze zrobiłaś. Czasem trzeba ratować siebie, zanim będzie za późno.
Te słowa długo dźwięczały mi w uszach. Zaczęłam wierzyć, że może rzeczywiście mam prawo do własnego życia.
Ale przeszłość nie dawała o sobie zapomnieć. Po kilku miesiącach mama przyszła do piekarni. Stała w kolejce jak zwykły klient, ale jej oczy zdradzały wszystko.
— Marta… — wyszeptała, kiedy podeszła do lady.
— Nie teraz, mamo — powiedziałam szorstko.
— Proszę cię… Tata jest chory. Lekarz mówi, że to już ostatni etap…
Zamarłam. Nienawidziłam go za to wszystko, co nam zrobił, ale ta wiadomość rozbiła mnie na kawałki. Przez kilka dni chodziłam jak struta. W końcu poszłam do szpitala.
Ojciec leżał na łóżku, wychudzony i blady. Patrzył na mnie nieobecnym wzrokiem.
— Przepraszam… — wyszeptał ledwo słyszalnie.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Łzy same napłynęły mi do oczu. Chciałam go nienawidzić do końca życia, ale zobaczyłam w nim człowieka złamanego przez własne demony.
Po jego śmierci wróciłam do domu na Pradze tylko raz — na pogrzeb. Brat milczał przez całą ceremonię, mama trzymała mnie za rękę tak mocno, że aż bolało.
Po wszystkim usiedliśmy razem przy stole w kuchni. Było cicho jak nigdy wcześniej.
— Co teraz będzie? — zapytała mama cicho.
— Nie wiem… — odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
Przez kolejne miesiące próbowałyśmy odbudować naszą relację. To nie było łatwe. Każda rozmowa była jak stąpanie po cienkim lodzie. Mama próbowała udawać, że wszystko jest jak dawniej, ale ja już nie byłam tą samą Martą.
W piekarni pojawił się nowy klient — Paweł. Przystojny, z lekko szelmowskim uśmiechem i oczami koloru bursztynu. Zaczęliśmy rozmawiać przy kawie po pracy. Opowiadał mi o swoim dzieciństwie na Grochowie, o tym jak jego ojciec zostawił rodzinę i nigdy nie wrócił.
— Wiesz, czasem myślę, że lepiej być samemu niż z kimś, kto cię rani — powiedział pewnego wieczoru.
Zgodziłam się z nim bez słowa.
Z czasem Paweł stał się kimś więcej niż tylko znajomym z piekarni. Spędzaliśmy razem coraz więcej czasu: chodziliśmy nad Wisłę oglądać zachody słońca, jeździliśmy rowerami po Saskiej Kępie, gotowaliśmy razem obiady w mojej małej kuchni na Targowej.
Ale nawet wtedy przeszłość wracała do mnie w snach: krzyki ojca, płacz mamy, milczenie brata… Bałam się zaufać Pawłowi do końca. Kiedy pewnego dnia zaproponował mi wspólne mieszkanie, uciekłam bez słowa wyjaśnienia.
— Marta! Co się dzieje? — dzwonił do mnie wieczorami.
Nie odbierałam telefonu przez kilka dni. W końcu napisałam mu wiadomość: „Przepraszam. Nie umiem być szczęśliwa”.
Ania próbowała mnie przekonać:
— Nie możesz karać siebie za błędy innych! Masz prawo do szczęścia!
Ale ja czułam się winna za wszystko: za rozpad rodziny, za śmierć ojca, za to, że nie potrafię kochać bez lęku.
Minęły lata. Mama zachorowała na serce i potrzebowała mojej pomocy. Przeprowadziła się do mnie na Targową. Nasze relacje były trudne — pełne niedopowiedzeń i żalu za stracone lata.
Brat wyjechał do Gdańska i rzadko dzwonił. Czułam się coraz bardziej samotna.
Pewnego dnia Paweł pojawił się w piekarni po długiej przerwie.
— Marta… tęsknię za tobą — powiedział cicho.
Spojrzałam mu w oczy i zobaczyłam w nich nadzieję.
— Ja też tęsknię… Ale boję się znowu zaufać.
— Może spróbujemy jeszcze raz? Bez obietnic… po prostu razem?
Zgodziłam się spotkać z nim na kawie po pracy. Rozmawialiśmy długo o wszystkim i o niczym: o dzieciństwie na Pradze, o marzeniach i lękach.
Dziś wiem jedno: życie nie jest czarno-białe. Każdy nosi w sobie rany i blizny po przeszłości. Ale może właśnie dzięki nim jesteśmy silniejsi?
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy potrafię wybaczyć tym, którzy najbardziej mnie zawiedli? Czy można naprawdę zacząć od nowa?