Zapomniana przez wszystkich: Testament babci Haliny, który podzielił rodzinę

— Nie rozumiesz, mamo! — krzyknęła Anka, trzaskając drzwiami kuchennymi. — Nie możesz tak po prostu wszystkiego oddać komuś obcemu!

Siedziałam przy stole, ściskając w dłoniach kubek zimnej już herbaty. Moje palce drżały, a serce waliło jak oszalałe. Przez okno widziałam, jak wnuczka Zosia bawi się sama na podwórku, rzucając piłkę o ścianę. Kiedyś dom tętnił życiem – śmiechem dzieci, zapachem świeżego ciasta, rozmowami do późna. Teraz cisza była głośniejsza niż kiedykolwiek.

Nie wiem, kiedy to się stało. Może wtedy, gdy mój mąż Janek odszedł nagle na zawał. Może wtedy, gdy dzieci dorosły i wyjechały do Warszawy za lepszym życiem. Z początku dzwonili co tydzień, potem coraz rzadziej. W końcu tylko na święta. A potem nawet i wtedy nie zawsze.

Pamiętam pierwszy raz, gdy poczułam się naprawdę niewidzialna. To było w zeszłe Boże Narodzenie. Siedziałam przy stole, patrząc na puste krzesła. Anka napisała SMS-a: „Mamo, nie damy rady przyjechać. Dzieci chore, Tomek ma dyżur.” Zosia nawet nie zadzwoniła. Michał przysłał kartkę z podpisem „Wesołych Świąt”.

Wtedy zaczęłam pisać testament. Nie dlatego, że miałam majątek – dom po rodzicach i trochę oszczędności w skarpecie. Chciałam zostawić po sobie coś więcej niż tylko rzeczy. Chciałam zostawić ślad, znak, że byłam ważna.

Ale kiedy powiedziałam o tym dzieciom…

— Mamo, nie rób scen — westchnął Michał przez telefon. — Przecież wiesz, że cię kochamy. Po prostu mamy swoje życie.

— A ja? — zapytałam cicho. — Ja już nie jestem częścią waszego życia?

— Nie przesadzaj — burknął i rozłączył się.

Od tamtej pory widywaliśmy się jeszcze rzadziej. Zosia wpadała czasem po drodze do pracy, rzucała szybkie „Cześć babciu”, zostawiała zakupy i znikała. Anka przysyłała zdjęcia wnuków na WhatsAppie, ale nigdy nie miała czasu na rozmowę.

Zaczęłam rozmawiać z sąsiadką, panią Jadwigą. To ona przynosiła mi chleb i mleko, kiedy nie mogłam wyjść z domu po operacji biodra. To ona słuchała moich opowieści o dawnych czasach, o Janku i dzieciach. To ona płakała ze mną w rocznicę jego śmierci.

Pewnego dnia zapytała:

— Halinko, a co będzie z tym domem, jak cię zabraknie?

Zamyśliłam się wtedy głęboko. Czy moje dzieci naprawdę go chcą? Czy to tylko kolejny ciężar? Przecież nigdy nie pytali o ogród, o stare jabłonie, o kredens po pradziadkach.

Wtedy podjęłam decyzję.

Napisałam testament u notariusza. Dom zapisałam Jadwidze – tej jedynej osobie, która była przy mnie wtedy, gdy najbardziej tego potrzebowałam.

Kiedy dzieci się o tym dowiedziały…

— Zwariowałaś?! — wrzeszczała Anka przez telefon tak głośno, że aż musiałam odsunąć słuchawkę od ucha. — Jak możesz oddać dom obcej kobiecie?!

— To nie jest obca kobieta — odpowiedziałam spokojnie. — To jedyna osoba, która mnie odwiedzała przez ostatnie lata.

— Myślisz, że to sprawiedliwe? — dodał Michał chłodnym tonem. — Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiliśmy?

— A co zrobiliście? — zapytałam cicho.

Zapadła cisza.

Przez kilka tygodni nikt się do mnie nie odzywał. Nawet Zosia przestała przychodzić. Jadwiga przynosiła mi rosół i opowiadała o swoich wnukach.

W końcu Anka przyszła osobiście. Stała w progu z zapuchniętymi oczami.

— Mamo… przepraszam — wyszeptała. — Nie wiedziałam, że aż tak cię zawiedliśmy.

Objęłyśmy się długo i mocno. Ale wiedziałam już wtedy, że coś się skończyło na zawsze.

Kilka miesięcy później trafiłam do szpitala. Jadwiga była przy mnie codziennie. Dzieci zadzwoniły raz czy dwa.

Leżąc na szpitalnym łóżku patrzyłam w sufit i myślałam: czy naprawdę tak wygląda starość? Czy każda matka musi być kiedyś zapomniana przez własne dzieci?

Może to ja popełniłam błąd? Może za bardzo ich kochałam? Może za mało wymagałam?

A może to świat się zmienił i nie ma już miejsca na stare domy z ogrodem i babcine opowieści?

Czasem pytam siebie: czy gdybyście byli bliżej, wszystko potoczyłoby się inaczej? Czy testament może naprawić to, czego zabrakło w sercach?

Czy Wy też znacie kogoś, kto został zapomniany przez własną rodzinę?