Opiekun Strażnik: Zima Stefańskiego

— Panie Stefański, proszę podpisać tutaj. — Recepcjonistka, pani Jadwiga, podsunęła mi kartkę z listą obecności. Jej głos był cichy, jakby bała się, że ktoś nas podsłuchuje. W powietrzu czuć było zapach starego linoleum i kawy z termosu. Za oknem śnieg sypał gęsto, przykrywając brudne podwórko zakładu.

Podpisałem się powoli, starannie. Michał Stefański. Nowy stróż. Nowy opiekun tego miejsca, choć sam nie wiedziałem jeszcze, czy jestem tu na chwilę, czy na dłużej. — Z agencji ochrony? — zapytała szeptem. Skinąłem głową. — Na zastępstwo — dodałem, choć nie wiedziałem, kogo zastępuję.

Od pierwszego dnia czułem się tu obco. Ludzie patrzyli na mnie z dystansem, jakby wyczuwali, że coś ukrywam. Może to przez mój północny akcent? Albo przez to, że nie zadawałem pytań i nie wdawałem się w rozmowy? Wolałem milczeć. Milczenie było moją tarczą od lat.

Pierwsza noc była najtrudniejsza. Zakład po zmroku zamieniał się w labirynt ciemnych korytarzy i pustych hal. Słychać było tylko szum wentylacji i czasem stukot szczura przebiegającego pod ścianą. Siedziałem w portierni, patrząc na monitory z kamerami. W pewnym momencie usłyszałem szelest za drzwiami. Serce mi zamarło.

— Kto tam? — zapytałem głośniej, niż zamierzałem.

Cisza. Tylko wiatr uderzał o szyby. Wyszedłem na korytarz z latarką w dłoni. Przeszedłem kilka kroków i wtedy zobaczyłem cień przemykający za rogiem. Pobiegłem za nim, ale nikogo nie znalazłem. Tylko otwarte okno w magazynie i ślady butów na śniegu.

Następnego dnia zapytałem panią Jadwigę o poprzedniego stróża.

— Pan Nowak? — zawahała się. — Odszedł nagle. Podobno miał problemy rodzinne… Ale wie pan, tu różne rzeczy się działy.

Nie drążyłem tematu. Wolałem nie wiedzieć za dużo.

Z każdym dniem czułem coraz większy ciężar samotności. Praca stróża to czekanie — na coś, co nigdy nie powinno się wydarzyć. Czasem miałem wrażenie, że ściany tego miejsca chłoną moje myśli i lęki.

W domu też nie było lepiej. Żona wyjechała do siostry do Poznania po naszej ostatniej kłótni. Syn przestał odbierać telefony. Zostałem sam z własnymi demonami i wspomnieniami o błędach, których nie da się już naprawić.

Pewnej nocy usłyszałem płacz dziecka przez radio ochrony. Dźwięk był przeraźliwy, nieludzki wręcz. Sprawdziłem wszystkie kamery — pusto. Przeszukałem cały budynek, ale nikogo nie znalazłem. Kiedy wróciłem do portierni, radio milczało.

— Panie Stefański, pan wygląda na zmęczonego — powiedziała pani Jadwiga następnego ranka.

— Nie spałem dobrze — przyznałem szczerze.

— Tu każdy coś słyszy w nocy — uśmiechnęła się smutno.

Zacząłem rozmawiać z innymi pracownikami. Pan Marek z magazynu opowiadał o dziwnych odgłosach i światłach pojawiających się na terenie zakładu.

— Może to złodzieje? — zapytałem.

— Może… albo coś gorszego — odpowiedział wymijająco.

Coraz częściej łapałem się na tym, że boję się własnego cienia. Każdy szmer wydawał mi się podejrzany. Zacząłem pić kawę litrami i palić papierosy jeden za drugim.

Któregoś wieczoru zadzwoniła żona.

— Michał… kiedy wrócisz do domu?

— Nie wiem… Muszę tu być jeszcze kilka tygodni.

— Syn pytał o ciebie…

— Powiedz mu, że go kocham.

Rozłączyła się bez słowa.

Tamtej nocy znów usłyszałem płacz przez radio. Tym razem był bliżej, jakby ktoś stał tuż za drzwiami portierni. Otworzyłem je gwałtownie — nikogo nie było. Ale na podłodze leżała stara dziecięca zabawka — drewniany konik na biegunach.

Przeszedł mnie zimny dreszcz. Skąd to się tu wzięło? Przecież nikt nie przychodzi tu z dziećmi…

Następnego dnia postanowiłem porozmawiać z kierownikiem zakładu.

— Panie Stefański, proszę nie zwracać uwagi na te dziwne rzeczy — powiedział szorstko pan Kowalczyk. — To stary budynek, ludzie mają bujną wyobraźnię.

Ale ja wiedziałem swoje. Coś tu było nie tak.

Zacząłem sprawdzać archiwa zakładu po godzinach pracy. Znalazłem stare gazety sprzed lat — artykuły o pożarze sprzed dwudziestu lat, w którym zginęło dziecko pracownika ochrony. Nikt nigdy nie wyjaśnił tej sprawy do końca.

Od tamtej pory płacz dziecka pojawiał się coraz częściej. Zacząłem rozmawiać z tym głosem przez radio, próbując dowiedzieć się czegoś więcej.

— Kim jesteś? Czego chcesz?

Cisza… a potem szept: „Pomóż mi…”

Nie spałem już prawie wcale. Zacząłem tracić kontakt z rzeczywistością. Pracownicy unikali mnie coraz bardziej, a ja czułem się jak więzień tego miejsca.

W końcu postanowiłem odejść. Spakowałem rzeczy i zostawiłem klucze pani Jadwidze.

— Odchodzę — powiedziałem cicho.

— Rozumiem… Tu nikt długo nie wytrzymuje — odpowiedziała ze współczuciem.

Wyszedłem na mróz i poczułem ulgę, ale też pustkę.

Czy można uciec przed własną przeszłością? Czy człowiek jest w stanie naprawdę zostawić za sobą to, co go prześladuje? Może każdy z nas jest tylko stróżem własnych lęków…