Gdy wszystko zniknęło — bez słowa
Kiedy drzwi zatrzasnęły się, nawet nie drgnąłem. Siedziałem na starym taborecie przy ścianie, boso, w znoszonej koszulce i dżinsach. W dłoni stygła filiżanka z niedopitą herbatą. Z przedpokoju dobiegł dźwięk klucza przekręcanego w zamku – dwa razy. Koniec. Odeszła. Z walizką. Z szczoteczką, kosmetyczką, perfumami, których zapach wciąż unosił się w powietrzu, jakby chciał mi przypomnieć, że jeszcze przed chwilą była tu z nami – ja i ona.
Nie płakałem. Nie krzyczałem. Po prostu siedziałem, patrząc na ścianę, na której wisiał jeszcze jej szalik – ten czerwony, który dostała ode mnie na urodziny dwa lata temu. „Krzysztof, musimy porozmawiać” – powiedziała rano, kiedy jeszcze łudziłem się, że to będzie zwykły dzień. Ale jej głos był inny. Twardy, obcy. „Nie mogę już tak żyć. Duszę się tutaj. Ty się dusisz. My się dusimy.” Patrzyłem na nią i nie poznawałem tej kobiety, z którą dzieliłem życie przez siedem lat.
„To przez twoją matkę?” – zapytałem cicho, choć znałem odpowiedź. Matka zawsze była obecna – za bardzo obecna. Wtrącała się w nasze sprawy, krytykowała wszystko: od sposobu gotowania zupy po wybór koloru zasłon. „To nie tylko ona,” odpowiedziała Marta, spuszczając wzrok. „To wszystko. Ty nigdy nie potrafiłeś postawić granic. Nigdy nie byłeś po mojej stronie.”
Wtedy poczułem coś dziwnego – jakby ktoś wyciągnął mi serce i zostawił pustkę. Próbowałem coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Marta zaczęła pakować rzeczy do walizki – szybko, sprawnie, jakby robiła to już wiele razy w myślach. Każdy jej ruch był jak cios.
„Zostawisz mnie tak po prostu?” – zapytałem w końcu, kiedy stała już w drzwiach.
„Nie zostawiam cię. Zostawiam to życie. Może kiedyś zrozumiesz.” I wyszła.
Siedziałem tak przez godzinę, może dwie – czas przestał mieć znaczenie. W końcu zadzwonił telefon. Matka.
– Krzysiu? Co się stało? Marta wyszła? – Jej głos był pełen troski, ale wyczuwałem nutę satysfakcji.
– Tak, mamo. Odeszła.
– Wiedziałam, że tak będzie. Ona nigdy nie była dla ciebie odpowiednia.
Zacisnąłem pięści. Chciałem krzyczeć, powiedzieć jej wszystko, co myślę o jej „pomocy”, o tym, jak zniszczyła nasze małżeństwo swoją obecnością i wiecznym niezadowoleniem. Ale nie miałem siły.
– Mamo, proszę… nie dzisiaj.
– Dobrze, synku. Przyjadę do ciebie wieczorem i ugotuję ci coś ciepłego.
Nie chciałem jej widzieć. Nie chciałem nikogo widzieć.
Wieczorem mieszkanie było ciche jak nigdy wcześniej. Każdy dźwięk – kapanie kranu, szum lodówki – wydawał się głośniejszy niż zwykle. Przeszedłem się po pokojach, dotykając rzeczy Marty: jej ulubionego kubka z kotem, książki na nocnym stoliku, szalika na ścianie. Wszystko pachniało nią.
W nocy nie mogłem zasnąć. W głowie kłębiły się myśli: co zrobiłem źle? Czy naprawdę byłem taki słaby? Czy można było to wszystko uratować? Przypomniałem sobie pierwsze miesiące razem – jak śmialiśmy się z byle czego, jak planowaliśmy wspólne wakacje nad morzem, jak obiecywaliśmy sobie, że zawsze będziemy razem przeciwko całemu światu.
A potem przyszła codzienność: praca od rana do wieczora, rachunki do zapłacenia, matka dzwoniąca codziennie z nowymi radami i pretensjami. Marta coraz częściej zamykała się w sobie, a ja uciekałem w pracę albo do komputera. Przestaliśmy rozmawiać o ważnych rzeczach – tylko o zakupach i rachunkach.
Pamiętam jedną kłótnię sprzed kilku miesięcy:
– Krzysztofie, czy ty mnie w ogóle jeszcze kochasz? – zapytała wtedy Marta ze łzami w oczach.
– Oczywiście! – odpowiedziałem automatycznie.
– To dlaczego nigdy nie stajesz po mojej stronie? Dlaczego twoja matka jest ważniejsza ode mnie?
Nie umiałem odpowiedzieć. Bałem się konfliktu z matką bardziej niż utraty Marty – teraz wiem, jak bardzo się myliłem.
Przez kolejne dni żyłem jak automat: praca-dom-praca-dom. Koledzy pytali o Martę – mówiłem im, że wyjechała do siostry na kilka dni. Nie miałem odwagi przyznać się do porażki.
Matka przychodziła codziennie z jedzeniem i dobrymi radami:
– Musisz znaleźć sobie porządną kobietę, która będzie cię szanować.
Milczałem. Nie chciałem już nikogo szukać. Chciałem tylko odzyskać Martę albo cofnąć czas.
Któregoś dnia znalazłem w skrzynce list od Marty. Krótki:
„Krzysztofie,
Nie wiem, czy kiedykolwiek będziesz w stanie mi wybaczyć, ale musiałam odejść dla siebie samej. Może kiedyś zrozumiesz, że miłość to nie tylko obecność fizyczna, ale też wsparcie i lojalność. Życzę ci spokoju.
Marta”
Czytałem ten list dziesiątki razy. Każde słowo bolało bardziej niż poprzednie.
Minęły tygodnie. Zacząłem rozumieć swoje błędy – to ja pozwoliłem matce wejść między nas; to ja nie potrafiłem postawić granic; to ja byłem za słaby, żeby walczyć o naszą miłość.
Dziś siedzę sam przy kuchennym stole i patrzę na pusty kubek Marty. Wiem już, że jej nie odzyskam. Ale czy potrafię zmienić siebie? Czy nauczę się być samodzielny i odpowiedzialny za własne życie?
Czasem zastanawiam się: ilu ludzi wokół mnie żyje w podobnej pułapce? Ilu z nas pozwala innym decydować o swoim szczęściu? Czy można jeszcze naprawić to wszystko – czy już za późno?
Może ktoś z was zna odpowiedź.