Cień Wojtka: Opowieść z czasów studenckich

— Przestańcie! — krzyknąłem, widząc jak Zosia przesuwa palec po planszy ouija, a jej koleżanki chichoczą nerwowo. W pokoju było duszno od kadzideł i napięcia, które wisiało w powietrzu jak ciężka zasłona. Był to jeden z tych wieczorów, kiedy światło lampki wydaje się zbyt słabe, a cienie na ścianach tańczą w rytm naszych lęków.

Zosia spojrzała na mnie z wyrzutem. — Kuba, nie psuj zabawy. To tylko gra.

Ale ja czułem coś innego. Może dlatego, że od kilku tygodni miałem wrażenie, że ktoś nas obserwuje. Może dlatego, że odkąd zamieszkałem w tej starej kamienicy na ulicy Sienkiewicza w Łodzi, śniły mi się dziwne sny. Albo po prostu dlatego, że nie wierzyłem w takie rzeczy i bałem się, że zaraz coś się wydarzy.

Moi sąsiedzi — Bartek, Michał i Tomek — byli moimi rówieśnikami. Szybko się zaprzyjaźniliśmy, bo łączyły nas nie tylko studia na tym samym wydziale, ale też wspólne imprezy i długie rozmowy do rana. Ich młodsza siostra Zosia często wpadała do nich z koleżankami, a tego wieczoru postanowiły „przywołać ducha”.

— Jeśli jesteś tu z nami, daj znak — powiedziała jedna z dziewczyn, a plansza ouija zadrżała pod ich palcami.

Wtedy właśnie pierwszy raz usłyszeliśmy to imię: Wojtek. Plansza przesunęła się powoli po literach. W-O-J-T-E-K.

— Kim jesteś? — zapytała Zosia, a jej głos drżał.

— Byłem w drodze do nieba — odpowiedziały litery.

Wszyscy zamarliśmy. Nawet Bartek, który zawsze żartował z takich rzeczy, nagle spoważniał. Przez chwilę nikt się nie odzywał. Potem zaczęły padać pytania: „Dlaczego tu jesteś?”, „Czego chcesz?”, „Jak możemy ci pomóc?”.

Plansza odpowiadała powoli, jakby duch musiał się zastanowić nad każdym słowem. Dowiedzieliśmy się, że Wojtek był chłopcem z naszego miasta, który zginął tragicznie kilka lat wcześniej. Jego rodzina mieszkała kiedyś w tej samej kamienicy. Nikt z nas o tym nie wiedział.

Zosia była wyraźnie poruszona. — Może powinniśmy przestać — szepnęła.

Ale było już za późno. Od tego wieczoru zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Ktoś pukał do drzwi o trzeciej nad ranem, choć na korytarzu nikogo nie było. Słyszeliśmy kroki na strychu, mimo że był zamknięty na klucz. Zosia zaczęła mieć koszmary — śniło jej się dziecko stojące pod jej łóżkiem i szepczące jej imię.

Bartek próbował wszystko racjonalizować. — To tylko autosugestia. Za dużo horrorów oglądacie.

Ale Michał był innego zdania. — Może naprawdę coś przywołaliśmy? Może on nie chce odejść?

Tomek milczał najdłużej. Dopiero po kilku dniach przyznał się, że widział chłopca w lustrze na korytarzu. — Stał za mną i patrzył prosto w oczy — powiedział cicho.

Zaczęliśmy szukać informacji o Wojtku. W archiwum miejskim znaleźliśmy wzmiankę o chłopcu, który zginął w pożarze tej kamienicy dziesięć lat wcześniej. Miał wtedy osiem lat. Jego rodzina wyprowadziła się zaraz po tragedii.

Zosia była coraz bardziej roztrzęsiona. Przestała przychodzić do braci, zamknęła się w sobie. Jej koleżanki unikały rozmów o tamtym wieczorze. My też przestaliśmy o tym mówić głośno, ale wszyscy czuliśmy ciężar tej historii.

Pewnej nocy obudziłem się zlany potem. Wydawało mi się, że ktoś stoi przy moim łóżku. Usłyszałem cichy szept: „Pomóż mi”.

Następnego dnia spotkaliśmy się wszyscy u Bartka. Byliśmy wykończeni psychicznie. Zosia płakała.

— To moja wina — szlochała. — To ja go przywołałam…

Próbowaliśmy ją pocieszyć, ale sami byliśmy przerażeni.

— Musimy coś zrobić — powiedział Michał stanowczo. — Może trzeba odprawić jakiś rytuał? Albo znaleźć rodzinę Wojtka?

Zaczęliśmy szukać kontaktu do jego bliskich. Po kilku dniach udało nam się odnaleźć jego matkę — panią Marię. Była zdziwiona naszym telefonem, ale zgodziła się spotkać.

Spotkanie odbyło się w małej kawiarni niedaleko dworca Łódź Fabryczna. Pani Maria była drobną kobietą o smutnych oczach.

— Wojtek… On był bardzo dobrym dzieckiem — powiedziała cicho. — Po jego śmierci długo nie mogłam spać spokojnie.

Opowiedzieliśmy jej wszystko: o planszy ouija, o dziwnych wydarzeniach, o snach Zosi.

Pani Maria rozpłakała się.

— Może on naprawdę nie może odejść… Może czeka na pożegnanie…

Poprosiła nas, żebyśmy zapalili świeczkę w miejscu, gdzie zginął Wojtek i pomodlili się za niego.

Zrobiliśmy to następnego dnia wieczorem. Wszyscy razem stanęliśmy pod drzwiami starego mieszkania na ostatnim piętrze kamienicy i zapaliliśmy świeczkę. Zosia szeptała modlitwę przez łzy.

Od tamtej pory wszystko ucichło. Nie było już kroków na strychu ani pukania do drzwi nocą. Zosia powoli wracała do siebie, choć nigdy już nie była taka jak dawniej.

Czasami zastanawiam się, czy naprawdę przywołaliśmy ducha Wojtka, czy to tylko nasza wyobraźnia płatała nam figle pod wpływem strachu i poczucia winy. Ale jedno wiem na pewno: są rzeczy, których lepiej nie ruszać dla zabawy.

Czy można tak po prostu pogodzić się z przeszłością? Czy każdy z nas nosi w sobie jakieś duchy, których nie potrafi wypuścić? Może właśnie dlatego ta historia wraca do mnie co noc…