Brat, który oddał wszystko – historia o poświęceniu i zapomnieniu

– Nie rozumiem, jak mogliście go tak zostawić! – krzyknąłem przez telefon do mojej siostrzenicy, próbując opanować drżenie głosu. – Tata całe życie dla was harował!

Po drugiej stronie zapadła cisza. Słyszałem tylko jej płytki oddech. W końcu odezwała się cicho:

– Wujku, my też mamy swoje życie…

Wtedy poczułem, jakby ktoś ścisnął mnie za gardło. Przecież to nie był zwykły człowiek – to był mój brat, Piotr. Człowiek, który zawsze stawiał rodzinę na pierwszym miejscu. A teraz leżał sam w szpitalu, z rozpoznaniem raka płuc, a jego dzieci – te same, dla których nie spał po nocach i pracował na dwa etaty – nie miały czasu nawet go odwiedzić.

Pamiętam nasze dzieciństwo na warszawskim Grochowie. Ojciec pił, matka płakała po nocach. Piotr był ode mnie starszy o cztery lata i zawsze mnie bronił. Gdy ojciec wracał pijany i zaczynał krzyczeć, Piotr stawał przede mną jak tarcza. – Nie ruszaj go! – wrzeszczał, choć sam trząsł się ze strachu.

Kiedy miałem dziesięć lat, Piotr już pracował dorywczo na bazarze, żebyśmy mieli co jeść. Zawsze powtarzał: – Rodzina to świętość. Musimy się trzymać razem.

Gdy dorósł, ożenił się z Anią. Byli młodzi, zakochani i biedni jak myszy kościelne. Ale Piotr nigdy nie narzekał. Pracował jako kierowca autobusu miejskiego, potem dorabiał jako magazynier. Kiedy urodziła się ich pierwsza córka, Magda, Piotr płakał ze szczęścia.

– Zrobię dla niej wszystko – mówił mi wtedy przez łzy.

I rzeczywiście zrobił. Gdy Ania zachorowała na depresję po drugim porodzie, Piotr przejął na siebie cały dom. Gotował, sprzątał, odrabiał z dziećmi lekcje. Pracował nocami, żeby starczyło na leki dla Ani i korepetycje dla dzieci.

Często przychodziłem do nich wieczorami. Siedzieliśmy w kuchni przy herbacie i Piotr opowiadał mi o swoich lękach:

– Boję się, że nie dam rady… Ale nie mogę się poddać. Dzieci muszą mieć lepiej niż my.

Zawsze był twardy. Nawet kiedy Ania odeszła do innego mężczyzny i zostawiła go samego z dwójką dzieci. Pamiętam tamten dzień – Piotr siedział na podłodze w kuchni, z głową w dłoniach.

– Co ja teraz zrobię? – szeptał.

Przytuliłem go wtedy pierwszy raz od lat. – Damy radę, bracie.

I dał radę. Magda i Tomek wyrośli na porządnych ludzi – przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Piotr nie miał dla siebie nic – wszystko oddawał dzieciom. Nowe buty? Najpierw dla nich. Wakacje? On zostawał w domu, żeby mogli pojechać nad morze z klasą.

Kiedy Magda poszła na studia do Krakowa, Piotr sprzedał swój stary samochód, żeby opłacić jej akademik. Tomka wspierał w każdej pasji – od piłki nożnej po informatykę.

A potem dzieci dorosły i wyfrunęły z gniazda. Magda wyszła za mąż za prawnika z Katowic i rzadko dzwoniła do ojca. Tomek wyjechał do Londynu „za lepszym życiem”. Piotr został sam w trzypokojowym mieszkaniu na Grochowie.

Zaczęły się problemy ze zdrowiem. Najpierw kaszel, potem duszności. Lekarz rodzinny długo bagatelizował objawy – „to tylko przeziębienie”. Gdy w końcu trafił do szpitala, diagnoza była bezlitosna: rak płuc w zaawansowanym stadium.

Byłem przy nim, gdy dowiedział się prawdy.

– I co teraz? – spytał mnie cicho.

– Będziemy walczyć – odpowiedziałem, choć sam nie wierzyłem w cud.

Zadzwoniłem do Magdy i Tomka. Oboje byli zajęci. Magda miała małe dziecko i „nie mogła sobie pozwolić na podróż do Warszawy”. Tomek obiecał przylecieć „za miesiąc”.

Piotr nie narzekał. Nawet wtedy próbował ich tłumaczyć:

– Mają swoje życie… Nie chcę im przeszkadzać.

Ale widziałem jego oczy – pełne żalu i rozczarowania.

W szpitalu odwiedzałem go codziennie po pracy. Czasem przynosiłem mu ulubione pączki z cukierni na rogu.

– Pamiętasz, jak kiedyś kradliśmy pączki z bazaru? – śmiał się słabo.

– Teraz już nie musisz kraść – żartowałem.

Ale śmiech szybko gasł. Piotr coraz częściej milczał, patrzył w okno i wzdychał ciężko.

Pewnego dnia zapytałem:

– Brakuje ci ich?

Nie odpowiedział od razu. W końcu wyszeptał:

– Bardziej niż czegokolwiek na świecie.

Próbowałem rozmawiać z Magdą jeszcze raz:

– On może nie przeżyć tej zimy! Przyjedź chociaż na chwilę!

– Wujku… Ja naprawdę nie mogę…

Wtedy wybuchłem:

– A kiedy on dla was nie mógł?!

Rozłączyła się bez słowa.

Ostatnie tygodnie życia Piotra były ciche i smutne. Przychodziłem codziennie, czytałem mu gazety, opowiadałem o świecie za oknem. Dzieci nie pojawiły się ani razu.

Piotr odszedł spokojnie w marcu, trzymając mnie za rękę.

Na pogrzebie pojawiła się Magda z mężem i Tomkiem z dziewczyną z Londynu. Stali sztywno przy trumnie ojca, jakby byli tam za karę.

Po wszystkim Magda podeszła do mnie:

– Wujku… Przepraszam…

Nie odpowiedziałem. Nie potrafiłem.

Teraz siedzę sam w jego pustym mieszkaniu i patrzę na stare zdjęcia: Piotr z dziećmi na placu zabaw, Piotr z tortem urodzinowym dla Magdy, Piotr w mundurze kierowcy autobusu…

Zastanawiam się: gdzie popełniliśmy błąd? Czy to świat tak się zmienił? Czy może my zawiedliśmy jako rodzina?

Czy naprawdę tak trudno jest być wdzięcznym tym, którzy oddali nam wszystko?