Trzy lata później: Jak marzenie mojej pasierbicy o studiach zbliżyło nas do siebie
– Nie będę z tobą rozmawiać, jeśli znowu będziesz mnie traktować jak intruza! – Zosia rzuciła plecak na podłogę, a jej głos odbił się echem po naszym ciasnym mieszkaniu na Ochocie. Stałam w kuchni z rękami zanurzonymi w pianie, próbując zmywać naczynia i jednocześnie nie pozwolić łzom wypłynąć na policzki.
Trzy lata temu wyszłam za Piotra. Był wdowcem, a jego córka miała wtedy szesnaście lat i mieszkała z babcią w Radomiu. Nasze spotkania były rzadkie, pełne niezręczności i milczenia. Piotr mówił: „Daj jej czas, Aniu. Ona musi się przyzwyczaić.” Ale czas nie leczył ran. Zosia patrzyła na mnie jak na złodziejkę – kogoś, kto zabrał jej ojca i miejsce w domu.
Kiedy dostała się na Uniwersytet Warszawski, Piotr był dumny. Ja – przerażona. Nasze dwupokojowe mieszkanie ledwo mieściło nas dwoje. Zosia miała zamieszkać w pokoju po mojej mamie, która niedawno zmarła. Wciąż czułam jej obecność – zapach perfum, stare książki na półkach. Bałam się, że Zosia zniszczy te wspomnienia.
Pierwsze tygodnie były koszmarem. Zosia wracała późno, trzaskała drzwiami, ignorowała mnie przy kolacji. Piotr próbował mediować:
– Zosiu, Ania stara się dla nas obu.
– Nie potrzebuję jej starań! – krzyczała.
Pewnego wieczoru usłyszałam płacz za ścianą. Chciałam wejść do jej pokoju, ale zawahałam się. Co mogłam powiedzieć? Że rozumiem? Przecież nie rozumiałam. Sama nigdy nie straciłam matki w tak młodym wieku.
Z czasem zaczęły pojawiać się drobne gesty. Zosia zostawiła mi kubek herbaty na stole, ja kupiłam jej ulubione jogurty. Ale wystarczył jeden konflikt – o bałagan w łazience czy głośną muzykę – by wszystko wróciło do punktu wyjścia.
Najgorszy był listopad. Piotr zachorował na grypę i musiał leżeć w łóżku przez tydzień. Zosia i ja zostałyśmy same. W kuchni panowała cisza, przerywana tylko stukotem łyżeczki o filiżankę.
– Możesz mi pomóc z kolokwium z matematyki? – zapytała nagle.
Zaskoczyło mnie to tak bardzo, że aż upuściłam widelec.
– Oczywiście – odpowiedziałam cicho.
Siedziałyśmy razem nad zadaniami do północy. Po raz pierwszy zobaczyłam w niej nie zbuntowaną nastolatkę, ale zagubioną dziewczynę, która boi się porażki.
Potem przyszły święta Bożego Narodzenia. Piotr upierał się przy wspólnej Wigilii, choć atmosfera była napięta jak struna. Przy stole Zosia nagle wybuchła:
– Dlaczego udajemy rodzinę? Przecież nią nie jesteśmy!
Piotr spojrzał na mnie bezradnie.
– Może nie jesteśmy idealni – powiedziałam drżącym głosem – ale próbujemy. Każdego dnia.
Po tej Wigilii coś pękło. Zosia zaczęła opowiadać mi o swoich studiach, o chłopaku z roku, który ją zranił, o tęsknocie za mamą. Ja opowiadałam jej o własnych lękach – o tym, jak trudno być „tą drugą”, jak boję się zawieść Piotra i ją samą.
Zdarzały się dni, kiedy znów wracały kłótnie. O drobiazgi: kto nie wyniósł śmieci, kto zapomniał kupić mleka. Ale coraz częściej potrafiłyśmy się śmiać razem przy śniadaniu albo oglądać seriale pod jednym kocem.
Największy kryzys przyszedł w maju drugiego roku studiów Zosi. Dostała dwóję z egzaminu i zamknęła się w pokoju na dwa dni. Piotr był wtedy na delegacji. Siedziałam pod jej drzwiami i mówiłam:
– Wiem, że jest ci ciężko. Ale nie jesteś sama.
W końcu otworzyła drzwi i rzuciła mi się w ramiona.
– Przepraszam za wszystko – szlochała.
Dziś mijają trzy lata od tamtego dnia, gdy Zosia po raz pierwszy przekroczyła próg naszego mieszkania jako studentka. Nasza relacja nie jest idealna – czasem nadal się sprzeczamy, czasem milczymy przez kilka dni. Ale wiem już jedno: rodzina to nie tylko więzy krwi. To codzienny wybór – by być razem mimo wszystko.
Czasem patrzę na Zosię i myślę: czy gdyby nie jej marzenie o studiach w Warszawie, kiedykolwiek byśmy się do siebie zbliżyły? Czy można pokochać kogoś nie dlatego, że trzeba – ale dlatego, że naprawdę tego chcemy?