Jestem babcią – nie pracownikiem na zmianę: Moje życie po narodzinach wnuczki

– Mamo, możesz zostać z Zosią do siedemnastej? – głos Agnieszki drżał lekko, ale w jej oczach widziałam już decyzję. Nie było w tym pytania, raczej oczekiwanie, że jak zawsze powiem: „Oczywiście, kochanie”.

Zamknęłam oczy na chwilę. W mojej głowie kłębiły się myśli: „Czy ktoś mnie w ogóle pyta, czy mam ochotę? Czy jestem jeszcze matką, czy już tylko darmową opiekunką?”

– Agnieszko, ja… – zaczęłam niepewnie, ale córka już była w drzwiach, z kluczami w ręku. – Mamo, naprawdę muszę lecieć, spóźnię się do pracy. Zosia jeszcze śpi, wszystko masz przygotowane. Kocham cię! – rzuciła przez ramię i zniknęła.

Zostałam sama z maleńką Zosią. Spojrzałam na jej różowe policzki i drobne rączki. Przez chwilę poczułam ciepło w sercu – przecież ją kocham. Ale zaraz potem przyszło zmęczenie i żal. To nie pierwszy raz. Od kiedy Zosia się urodziła, moje życie podporządkowało się rytmowi młodej rodziny. Agnieszka i Tomek pracują do późna, a ja… Ja jestem zawsze pod ręką.

Pamiętam dzień, kiedy dowiedziałam się, że zostanę babcią. Siedzieliśmy przy stole – ja, mój mąż Marek, Agnieszka i Tomek. Córka podała mi małe pudełeczko. W środku był smoczek. Zalała mnie fala wzruszenia. Łzy same napłynęły mi do oczu, a serce zabiło szybciej – nie z niepokoju, ale z ogromnej radości. Czułam, że to będzie coś wielkiego, że spełni się jakaś głęboka, kobieca część mnie.

Przez całą ciążę Agnieszki byłam przy niej. Jeździłam na badania, gotowałam rosół, kiedy miała mdłości. Marek śmiał się czasem: – Ty chyba bardziej przeżywasz tę ciążę niż ona sama! – Ale ja czułam się potrzebna. To było piękne uczucie.

Po narodzinach Zosi wszystko się zmieniło. Najpierw byłam szczęśliwa – mogłam tulić wnuczkę, patrzeć jak rośnie. Ale szybko okazało się, że moja obecność jest nie tylko mile widziana, ale wręcz wymagana.

– Mamo, możesz przyjść na ósmą? Tomek ma ważne spotkanie…
– Mamo, zostaniesz z Zosią na noc? My musimy odpocząć…
– Mamo, odbierzesz Zosię z przedszkola? Ja nie zdążę…

Z początku nie protestowałam. Przecież kocham swoją rodzinę. Ale z czasem zaczęłam czuć się jak pracownik na zmianę – tylko bez pensji i bez prawa do urlopu.

Marek próbował mnie wspierać:
– Powiedz im w końcu, że masz swoje życie! Przecież zawsze marzyłaś o kursie malarstwa.
– Marek, nie mogę ich zostawić…
– A siebie możesz?

Te słowa bolały. Bo prawda była taka, że od lat odkładałam siebie na później. Najpierw dla Agnieszki i jej brata Pawła – potem dla Marka, a teraz dla wnuczki.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie Basia – moja przyjaciółka jeszcze z liceum.
– Ela! Kiedy w końcu pójdziesz ze mną na te zajęcia jogi? Ile można czekać?
– Basia… Ja nie mogę. Mam Zosię.
– A ty masz jeszcze siebie?

To pytanie wracało do mnie nocami. Czy ja mam jeszcze siebie?

Któregoś popołudnia siedziałam z Zosią na placu zabaw. Obok mnie dwie inne babcie rozmawiały:
– Moja córka to przynajmniej pyta, czy mogę zostać z małym…
– A moja tylko dzwoni: „Mamo, musisz!”

Poczułam ukłucie zazdrości i smutku. Czy ja też tak wyglądam z boku? Czy jestem tylko dodatkiem do życia mojej córki?

Wieczorem usiadłam z Markiem przy stole.
– Marek… Ja już nie daję rady.
– Wiem, Ela. Wiem od dawna.

Zadzwoniłam do Agnieszki następnego dnia.
– Córciu… Musimy porozmawiać.
– Coś się stało?
– Tak. Ja… Ja potrzebuję trochę czasu dla siebie. Nie mogę być codziennie na każde twoje wezwanie.

W słuchawce zapadła cisza.
– Ale mamo… My sobie nie poradzimy!
– Poradzicie sobie. Jesteście dorosłymi ludźmi.

Agnieszka obraziła się na kilka dni. Tomek przyszedł do mnie po pracy:
– Pani Elu… My naprawdę doceniamy wszystko, co pani robi dla Zosi. Ale Agnieszka jest przemęczona…
– A ja nie?

Spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Chyba pierwszy raz zobaczył we mnie człowieka, a nie tylko babcię do pomocy.

Minęły tygodnie. Agnieszka zaczęła szukać opiekunki na kilka godzin w tygodniu. Ja zapisałam się na kurs malarstwa – pierwszy raz od lat robiłam coś tylko dla siebie.

Ale relacje w rodzinie stały się napięte. Paweł – mój syn – zadzwonił:
– Mamo, co się dzieje? Agnieszka mówi, że ją zostawiłaś samą z dzieckiem!
– Pawle… Ja też mam prawo do życia.

Wieczorami długo rozmyślałam nad tym wszystkim. Czy jestem złą matką? Czy powinnam była poświęcić się całkowicie wnuczce? Czy może to właśnie teraz uczę moje dzieci szacunku do siebie i swoich granic?

Któregoś dnia Agnieszka przyszła do mnie ze łzami w oczach:
– Mamo… Przepraszam. Nie zauważyłam nawet, jak bardzo cię obciążyliśmy.
Przytuliłyśmy się długo i mocno. Poczułam ulgę – może pierwszy raz od miesięcy.

Dziś znów jestem babcią – ale już nie pracownikiem na zmianę. Czasem opiekuję się Zosią z radością i miłością, ale mam też swoje życie: maluję obrazy, spotykam się z Basią na kawie i chodzę na jogę.

Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: „Czy można być dobrą babcią i jednocześnie dbać o siebie?”
A wy? Jak myślicie – gdzie kończy się poświęcenie dla rodziny, a zaczyna prawo do własnego życia?