Między Tradycją a Nowoczesnością: Chrzciny, które Podzieliły Rodzinę
– Janek, jakie chrzciny w restauracji? – powiedziałam, czując jak krew napływa mi do twarzy. – Trzeba będzie kupić prezent…
Mój mąż tylko westchnął, patrząc na mnie spod krzaczastych brwi. Siedzieliśmy przy kuchennym stole, a przez uchylone okno wpadał zapach świeżo skoszonej trawy. Właśnie odebrałam telefon od naszej córki, Magdy. Z radością oznajmiła, że chrzciny naszej wnuczki odbędą się w eleganckiej restauracji w centrum miasta. „Będzie dużo gości, zamówiłam tort, orkiestrę… To będzie wyjątkowy dzień!” – mówiła z entuzjazmem.
A ja poczułam się, jakby ktoś wylał mi na głowę kubeł zimnej wody. Chrzciny? W restauracji? Za moich czasów wszystko odbywało się skromnie, w domu, w gronie najbliższych. Po mszy wszyscy siadali przy stole, jedli rosół i schabowego, a dzieci biegały po ogrodzie. Nie było żadnych fajerwerków, prezentów za setki złotych czy wymyślnych dekoracji. Liczyła się rodzina i wspólna modlitwa.
– Pójdziemy następnego dnia i pogratulujemy wnuczce w domu, bez tych wszystkich fajerwerków – powiedziałam stanowczo do Janka.
On tylko wzruszył ramionami. – To ich sprawa, Marysiu. Czasy się zmieniły.
Ale ja nie mogłam się z tym pogodzić. Przez całą noc przewracałam się z boku na bok. W głowie kłębiły mi się myśli: „Czy jestem staroświecka? Czy naprawdę trzeba wydawać tyle pieniędzy na jeden dzień? Co ludzie powiedzą, jeśli nie pójdziemy?”
Następnego dnia zadzwoniła Magda.
– Mamo, czy przyjdziecie na chrzciny? – zapytała niepewnie.
– Kochanie, nie wiem… To wszystko takie… wystawne. My z tatą nie jesteśmy przyzwyczajeni do takich imprez. Może lepiej spotkamy się u was w domu?
Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza.
– Mamo, to dla mnie ważne. Chciałabym, żebyście byli z nami tego dnia. To nie chodzi o pieniądze czy prezenty…
Ale ja już wiedziałam swoje. Przez kolejne dni atmosfera w domu była napięta. Janek próbował mnie przekonać:
– Marysiu, to nie nasza uroczystość. Pozwólmy Magdzie zrobić po swojemu.
Ale ja czułam się zraniona. Jakby ktoś wyrwał mi kawałek tradycji i rzucił go na bruk. Przecież chrzciny to nie wesele! Po co ten cały przepych?
W końcu nadszedł dzień chrzcin. O świcie obudziłam się z bólem głowy. Janek już był ubrany w garnitur.
– Idziesz? – zapytał cicho.
Pokręciłam głową.
– Nie mogę. To nie dla mnie.
Zostałam sama w pustym domu. Siedziałam przy oknie i patrzyłam na ludzi spieszących do kościoła. Czułam żal i smutek. Czy naprawdę jestem aż tak uparta?
Wieczorem Janek wrócił zmęczony, ale uśmiechnięty.
– Było pięknie – powiedział. – Magda była szczęśliwa, a nasza wnuczka wyglądała jak aniołek.
Nie odpowiedziałam. W środku czułam pustkę.
Następnego dnia Magda przyszła do nas z małą Zosią na rękach.
– Mamo, dlaczego cię nie było? – zapytała cicho.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Łzy napłynęły mi do oczu.
– Bałam się… że nie pasuję do tego świata – wyszeptałam.
Magda przytuliła mnie mocno.
– Mamo, to nie miejsce jest ważne, tylko ludzie. Chciałam cię tam mieć obok siebie.
Zrozumiałam wtedy, że może za bardzo trzymam się przeszłości. Że czasem trzeba odpuścić i pozwolić młodym żyć po swojemu.
Wieczorem długo rozmawialiśmy z Jankiem o tym, jak świat się zmienia i jak trudno czasem za nim nadążyć. Czy naprawdę warto było rezygnować z bycia razem przez własną dumę?
Czasem zastanawiam się: czy tradycja powinna być zawsze ważniejsza od uczuć bliskich? Czy potrafimy zaakceptować nowe zwyczaje bez poczucia utraty siebie? Może warto czasem zrobić krok w stronę drugiego człowieka, zanim będzie za późno…