Wyrzuciłam macochę z domu po śmierci taty – czy naprawdę byłam taka okrutna?

— Nie możesz mi tego zrobić, Marto! — głos Barbary drżał, a jej oczy błyszczały łzami. Stała w progu salonu, trzymając w rękach zdjęcie taty. — To był też mój dom przez ostatnie dziesięć lat.

Patrzyłam na nią z mieszanką gniewu i rozpaczy. W powietrzu unosił się zapach świeżo zaparzonej kawy, którą jeszcze rano przygotowywałabym dla taty. Teraz kuchnia była cicha, a dom wydawał się obcy i zimny. — To był dom mojego ojca — odpowiedziałam cicho, ale stanowczo. — I mój. Ty… ty nigdy nie byłaś tu naprawdę mile widziana.

Wiem, jak to brzmi. Wiem, że powinnam być wdzięczna, że tata nie był sam po śmierci mamy. Ale Barbara nigdy nie była dla mnie matką. Przeciwnie — od początku czułam się jak intruz we własnym domu. Miała swoje zasady, swoje porządki, swoje „tak się robi”. Tata starał się godzić nas ze sobą, ale zawsze kończyło się na tym, że ja zamykałam się w swoim pokoju, a on szedł do niej, żeby ją pocieszyć.

Kiedy tata zachorował, to ja byłam przy nim najwięcej. Barbara twierdziła, że „nie znosi widoku cierpienia”, więc często wychodziła do koleżanek albo zamykała się w sypialni z książką. Ja podawałam mu leki, zmieniałam pościel, znosiłam jego humory i łzy. Ostatnie słowa, jakie do mnie powiedział, brzmiały: „Marto, dbaj o siebie. Nie pozwól nikomu sobą rządzić”.

Po pogrzebie dom wypełnił się ciszą i napięciem. Barbara chodziła po pokojach jak duch, przestawiała rzeczy taty, płakała głośno i teatralnie. Nie mogłam tego znieść. Pewnego wieczoru usiadłyśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole.

— Co teraz zamierzasz zrobić? — zapytałam.

— Jak to co? Zostaję tu. Przecież to mój dom — odpowiedziała bez wahania.

— To był dom mojego ojca…

— I mojego męża! — przerwała mi ostro.

— Ale ja tu mieszkałam całe życie. Ty przyszłaś tu dziesięć lat temu i od początku próbowałaś wszystko zmienić pod siebie.

Barbara spojrzała na mnie z pogardą:

— Jesteś niewdzięczna. Twój ojciec by tego nie chciał.

Nie wytrzymałam. — Mój ojciec chciałby, żebym była szczęśliwa! A ja nie mogę być szczęśliwa z tobą pod jednym dachem!

Następnego dnia spakowałam jej rzeczy do walizek i postawiłam przy drzwiach. Barbara płakała i krzyczała na mnie przez telefon do ciotki Ireny: „Marta mnie wyrzuca! Po śmierci własnego ojca!”.

Rodzina podzieliła się na dwa obozy. Ciotka Irena i wujek Zbyszek uznali mnie za potwora bez serca. Kuzynka Ola napisała mi SMS-a: „Jak mogłaś? Przecież ona nie ma dokąd pójść!”.

Ale czy naprawdę nie miała? Miała własne mieszkanie po rodzicach w Siedlcach, które wynajmowała od lat. Miała emeryturę i oszczędności. Po prostu nie chciała wracać do swojego starego życia.

Przez kilka tygodni żyłam w poczuciu winy i żalu. Każdy telefon od rodziny sprawiał, że serce waliło mi jak młotem. Mama taty — babcia Helena — przyszła do mnie pewnego popołudnia.

— Marto… wiem, że ci ciężko. Ale czy naprawdę musiałaś ją wyrzucać?

Zacisnęłam pięści na kubku z herbatą.

— Babciu, ona nigdy mnie nie traktowała jak córki. Nawet nie jak człowieka. Dla niej liczył się tylko tata i jej wygoda.

Babcia westchnęła ciężko:

— Może powinnaś spróbować jej wybaczyć? Albo chociaż porozmawiać?

Nie odpowiedziałam. W głowie miałam tylko obraz Barbary przeglądającej szafki taty zaraz po jego śmierci, jakby już planowała co sprzedać, co wyrzucić.

Minęły miesiące. Dom powoli zaczął odzyskiwać dawną atmosferę — moją atmosferę. Zaczęłam zapraszać przyjaciół, gotować ulubione potrawy taty, słuchać jego płyt winylowych wieczorami. Ale za każdym razem, gdy dzwonił telefon i widziałam numer ciotki Ireny lub kuzynki Oli, ściskało mnie w żołądku.

Pewnego dnia spotkałam Barbarę na rynku. Była ubrana elegancko jak zawsze, ale wyglądała na zmęczoną i postarzałą o kilka lat.

— Marta… — zaczęła niepewnie. — Chciałam ci powiedzieć… Może rzeczywiście nie byłam dla ciebie dobrą macochą. Ale twój ojciec był moim całym światem.

Nie wiedziałam co odpowiedzieć. Stałyśmy tak przez chwilę w milczeniu.

— Mam nadzieję, że kiedyś mi wybaczysz — powiedziała cicho i odeszła.

Od tamtej pory nie widziałam jej już więcej. Rodzina powoli przestała dzwonić z pretensjami, ale relacje już nigdy nie wróciły do normy.

Czasem zastanawiam się: czy naprawdę byłam taka okrutna? Czy miałam prawo wyrzucić ją z domu po śmierci taty? Czy można wymagać od kogoś lojalności tylko dlatego, że jest rodziną z przypadku?

A wy… co byście zrobili na moim miejscu? Czy można wybaczyć komuś tylko dlatego, że tego oczekuje od nas rodzina?