Szczęście w czerni: Opowieść Haliny

— Mamo, czemu siedzisz jak posąg? — głos Marty rozdarł ciszę mieszkania, a ja aż drgnęłam, jakby ktoś wyrwał mnie z głębokiego snu. Siedziałam przy oknie już od godziny, patrząc na szarą ulicę, na ludzi pędzących w swoich sprawach, na autobusy skrzypiące hamulcami. Wszystko wydawało się takie zwyczajne, a jednak dla mnie świat zatrzymał się wczoraj, kiedy listonosz wręczył mi czarną kopertę ze złotym brzegiem. Leżała na kuchennym blacie już dobę, a ja wciąż nie miałam odwagi jej otworzyć.

— Nic, po prostu myślę — odpowiedziałam cicho, nie odrywając wzroku od deszczu uderzającego o szybę. Marta westchnęła ciężko i usiadła naprzeciwko mnie. Miała dwadzieścia lat, była uparta jak ja w jej wieku i równie niecierpliwa wobec moich milczeń.

— To przez ten list? — zapytała bez ogródek. — Widziałam go. Czarna koperta? Kto dziś wysyła takie rzeczy?

Nie odpowiedziałam od razu. W głowie miałam tysiąc myśli: czy to wiadomość o śmierci? O spadku? O czymś, co zmieni nasze życie na zawsze? Przez chwilę chciałam powiedzieć Marcie prawdę, ale bałam się. Bałam się jej reakcji, bałam się własnych uczuć.

— Może to nic ważnego — rzuciłam wymijająco.

— Mamo, proszę cię. Od wczoraj jesteś nie do zniesienia. Powiedz mi chociaż, od kogo to?

Zacisnęłam dłonie na podołku. Wciąż czułam pod palcami fakturę koperty – gładką, zimną, jakby była zapowiedzią czegoś złego. Przez chwilę miałam ochotę ją wyrzucić, udawać, że nigdy nie przyszła. Ale przecież nie da się uciec przed przeszłością.

— Od twojego ojca — powiedziałam w końcu szeptem.

Marta zamarła. W jej oczach pojawiło się coś pomiędzy złością a niedowierzaniem.

— Przecież on nie żyje — wyszeptała.

— Tak myślałam — odpowiedziałam drżącym głosem. — Ale może… może to ktoś od niego. Albo… sama nie wiem.

Cisza między nami była gęsta jak mgła za oknem. Przez chwilę słyszałam tylko tykanie zegara i własne serce bijące zbyt szybko.

Mój mąż, Andrzej, zniknął z naszego życia piętnaście lat temu. Pewnego dnia po prostu wyszedł do pracy i już nie wrócił. Policja szukała go miesiącami, potem uznano go za zmarłego. Zostałam sama z małą Martą i długami po jego nieudanych interesach. Przez lata próbowałam poukładać nasze życie na nowo – pracowałam na dwa etaty, oszczędzałam każdy grosz, by Marta mogła studiować. Ale nigdy nie przestałam się zastanawiać: co by było, gdyby wrócił?

— Może powinnaś ją otworzyć — powiedziała Marta cicho.

Pokręciłam głową. — Boję się.

— Czego? Że znów cię zrani?

Spojrzałam na nią ze łzami w oczach. Była taka dorosła, a jednocześnie tak bardzo potrzebowała ojca. Ja też. Ale Andrzej wybrał inaczej.

Wieczorem Marta wyszła do koleżanki, a ja zostałam sama z czarną kopertą. Przesuwałam ją palcami po blacie, jakby miała mi odpowiedzieć na wszystkie pytania. W końcu zebrałam się na odwagę i rozcięłam ją nożem do chleba.

W środku był list napisany znajomym pismem. Andrzej żył. Pisał z Niemiec. Przepraszał za wszystko: za ucieczkę przed długami, za tchórzostwo, za to, że zostawił mnie samą z dzieckiem i problemami. Pisał, że jest chory na raka i zostało mu niewiele czasu. Chciał zobaczyć Martę choć raz przed śmiercią. Prosił o wybaczenie.

Czytałam ten list kilka razy, łzy kapały mi na kartkę. Z jednej strony czułam gniew – jak mógł tak po prostu wrócić po tylu latach? Z drugiej strony – żal i współczucie. Przecież był ojcem mojej córki. Moim mężem.

Kiedy Marta wróciła do domu, siedziałam przy stole z listem w dłoni.

— To od niego — powiedziałam tylko.

Przeczytała list w milczeniu. Potem spojrzała na mnie z wyrzutem:

— Dlaczego on to zrobił? Dlaczego nas zostawił?

Nie umiałam odpowiedzieć. Może nigdy nie będę umiała.

Przez następne dni chodziłyśmy po mieszkaniu jak duchy. Marta zamknęła się w sobie, ja próbowałam zająć się pracą i domem, ale wszystko wydawało się bez sensu. W końcu usiadłyśmy razem przy stole i zaczęłyśmy rozmawiać – pierwszy raz od lat naprawdę szczerze.

— Chcesz go zobaczyć? — zapytałam cicho.

Marta wzruszyła ramionami.

— Nie wiem… Chyba tak. Ale boję się, że znów nas zrani.

— Ja też się boję — przyznałam.

Zdecydowałyśmy się pojechać do Niemiec. Droga była długa i pełna napięcia – milczałyśmy przez większość czasu, każda pogrążona w swoich myślach. Kiedy dotarłyśmy do szpitala pod Berlinem, Andrzej był już bardzo słaby. Leżał na łóżku blady i wychudzony, ale kiedy zobaczył Martę, uśmiechnął się przez łzy.

— Moja córeczka… — wyszeptał drżącym głosem.

Marta stała przez chwilę nieruchomo, potem podeszła do niego i objęła go ostrożnie. Ja stałam z boku, czując mieszankę ulgi i bólu.

Rozmawialiśmy długo – o przeszłości, o błędach, o tym, co jeszcze można naprawić mimo upływu lat. Andrzej przeprosił nas obie jeszcze raz i poprosił o wybaczenie. Nie wiem, czy potrafiłam mu wybaczyć wszystko, ale poczułam ulgę – jakby ciężar spadł mi z serca.

Po jego śmierci wróciłyśmy do Polski inne niż przedtem – bardziej świadome tego, jak kruche jest życie i jak łatwo można je zaprzepaścić przez jeden zły wybór.

Czasem siedzę przy oknie i patrzę na ludzi biegnących ulicą. Myślę o tym liście w czarnej kopercie i o tym wszystkim, co przyniósł do naszego życia: ból, żal, ale też nadzieję i pojednanie.

Czy można naprawdę wybaczyć komuś tak wielką zdradę? Czy szczęście jest możliwe nawet wtedy, gdy wszystko wokół wydaje się czarne? Może właśnie wtedy trzeba je odnaleźć – w sobie i w tych, którzy zostali obok.