Samotność przy oknie – urodziny pana Henryka, których nikt nie zauważył

Wtorkowe popołudnie w naszej kawiarni zawsze było spokojne. Słońce leniwie wpadało przez duże okna, a zapach świeżo parzonej kawy mieszał się z aromatem drożdżowego ciasta. Wtedy wszedł pan Henryk. Zawsze punktualny, zawsze z tym samym spokojnym uśmiechem. Ale dziś coś było inaczej. Jego ramiona wydawały się cięższe niż zwykle, a spojrzenie — choć jak zawsze uprzejme — miało w sobie cień smutku.

— Dzień dobry, panie Henryku — powiedziałam, jak co dzień, próbując dodać mu otuchy swoim głosem.

— Dzień dobry, pani Marto — odpowiedział cicho, siadając na swoim ulubionym miejscu przy oknie.

Zamówił to samo co zawsze: czarną kawę i kawałek ciasta drożdżowego. Ale tym razem nie rozłożył gazety. Patrzył przez szybę na przechodniów, jakby szukał kogoś znajomego w tłumie. Zauważyłam, że jego dłonie lekko drżą.

Podszedł do mnie Bartek, nasz młody kelner.

— Coś się stało panu Henrykowi? — zapytał szeptem.

— Nie wiem… Może po prostu ma gorszy dzień — odpowiedziałam, ale sama nie byłam przekonana.

Przez kolejne minuty obserwowałam go ukradkiem. W końcu zebrałam się na odwagę i podeszłam z kawą.

— Wszystko w porządku? — zapytałam delikatnie.

Pan Henryk spojrzał na mnie i uśmiechnął się smutno.

— Dziś mam urodziny — powiedział cicho. — Siedemdziesiąte piąte.

Zamarłam na chwilę. Urodziny. Tyle lat życia…

— Gratuluję! To piękny wiek! — próbowałam dodać mu otuchy.

— Dziękuję… Ale wie pani, nikt z rodziny nie zadzwonił. Nikt nie przyszedł. Syn mieszka w Warszawie, córka w Gdańsku… Wnuki nawet nie pamiętają, że istnieję. — Jego głos zadrżał.

Poczułam ścisk w gardle. Przez chwilę nie wiedziałam, co powiedzieć. Widziałam łzę w jego oku, którą szybko otarł rękawem marynarki.

— Przepraszam… Nie powinienem się żalić — dodał po chwili.

— Proszę się nie przejmować, panie Henryku. Dla nas jest pan ważny — powiedziałam szczerze.

Kiedy wróciłam za ladę, Bartek spojrzał na mnie pytająco.

— Urodziny? — szepnął.

— Tak. I nikt z rodziny się nie odezwał…

Bartek milczał przez chwilę, po czym nagle rozpromienił się.

— Zróbmy mu niespodziankę! — rzucił entuzjastycznie.

Nie musiał mnie długo przekonywać. W ciągu kilku minut cała załoga była zaangażowana w przygotowania. Basia z kuchni szybko upiekła mały tort czekoladowy, a ja napisałam na kartce: „Sto lat, panie Henryku!”. Bartek pobiegł do kwiaciarni po pojedynczą różę.

Wszystko działo się w pośpiechu i ekscytacji, ale też z poczuciem misji. Chcieliśmy pokazać panu Henrykowi, że nie jest sam. Że ktoś o nim pamięta.

Gdy tort był gotowy, zgromadziliśmy się wokół jego stolika. Bartek przyniósł świeczkę i zapalił ją drżącą ręką.

— Panie Henryku… Wszystkiego najlepszego! — powiedzieliśmy chórem.

Pan Henryk spojrzał na nas z niedowierzaniem. Jego oczy zaszkliły się łzami.

— Ale… Jak to? To dla mnie? — zapytał cicho.

— Oczywiście! — odpowiedziałam z uśmiechem. — Jest pan częścią naszej kawiarni od lat. Nie mogliśmy pozwolić, żeby ten dzień przeszedł niezauważony.

Pan Henryk długo patrzył na tort, potem na nas wszystkich. W końcu zdmuchnął świeczkę i wyszeptał:

— Dziękuję… Nawet nie wiecie, ile to dla mnie znaczy.

Usiedliśmy razem przy jego stoliku. Opowiadał nam o swoim dzieciństwie w Poznaniu, o pierwszej pracy w kolei, o żonie, która zmarła kilka lat temu. O tym, jak bardzo tęskni za rodziną i jak bardzo boli go ich obojętność.

— Kiedyś byliśmy blisko… Ale życie rozrzuciło nas po całej Polsce. Najpierw syn wyjechał na studia do Warszawy i już nie wrócił. Córka wyszła za mąż za marynarza i zamieszkała nad morzem… A ja zostałem tutaj. Najpierw z żoną, potem sam…

Słuchaliśmy go w ciszy. Każde jego słowo było jak ciężki kamień spadający na serce.

— Wiecie… Czasem myślę, że starość to taka kara za to, że kiedyś było się potrzebnym… A teraz już nikt nie potrzebuje — powiedział nagle i spojrzał na mnie pytająco.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Bo jak pocieszyć człowieka, który całe życie dawał innym wszystko, a teraz został sam?

Bartek próbował rozluźnić atmosferę:

— Panie Henryku, ale my pana potrzebujemy! Bez pana ta kawiarnia byłaby zupełnie inna!

Pan Henryk uśmiechnął się przez łzy.

— Dziękuję wam… Naprawdę…

Zjedliśmy razem tort, wypiliśmy kawę i długo rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Kiedy pan Henryk wychodził tego dnia z kawiarni, odwrócił się jeszcze w drzwiach i powiedział:

— To były moje najlepsze urodziny od lat…

Patrzyłam za nim przez szybę jeszcze długo po tym, jak zniknął za rogiem ulicy. Myślałam o tym, jak łatwo jest kogoś przeoczyć w codziennym biegu. Jak łatwo zapomnieć o tych, którzy kiedyś byli dla nas wszystkim.

Wieczorem długo nie mogłam zasnąć. W głowie krążyły mi słowa pana Henryka: „Starość to taka kara za to, że kiedyś było się potrzebnym…” Czy naprawdę musi tak być? Czy naprawdę musimy pozwalać ludziom odchodzić w samotności?

Może czasem wystarczy tylko chwila uwagi, kawałek tortu i kilka szczerych słów… Może to właśnie my powinniśmy być tą rodziną dla tych, których ich własna rodzina zapomniała?