Po latach pracy za granicą wróciłam do Polski. Dzieci nie chcą mnie wpuścić do domów, które im kupiłam. Gdzie popełniłam błąd?
– Mamo, nie możesz tu zostać. Mamy swoje życie – powiedziała mi zimnym głosem Ania, moja najstarsza córka. Stałam w przedpokoju jej mieszkania na warszawskim Ursynowie, z walizką w ręku i sercem ściśniętym jak nigdy dotąd. Przez chwilę miałam nadzieję, że to tylko zły sen, że zaraz się obudzię i usłyszę jej śmiech, jak wtedy, gdy była mała i biegała po naszym starym mieszkaniu w Radomiu.
Ale to nie był sen. To była rzeczywistość, która bolała bardziej niż wszystkie lata spędzone na obczyźnie.
Zaczęło się niewinnie. Po śmierci męża zostałam sama z trójką dzieci i kredytem na mieszkanie. Praca w szkole nie wystarczała nawet na rachunki. Kiedy koleżanka zaproponowała mi wyjazd do Niemiec, długo się wahałam. Ale myśl o tym, że dzieci będą miały lepszy start, zwyciężyła. Obiecałam sobie, że wrócę za dwa lata. Zostałam piętnaście.
Pracowałam jako opiekunka osób starszych pod Monachium. Dni zlewały się w tygodnie, tygodnie w miesiące. Wysyłałam każdą złotówkę do Polski – na mieszkania dla dzieci, na ich studia, na lepsze życie. Dzwoniłam codziennie, choć czasem czułam, że jestem coraz dalej od nich. „Mamo, nie musisz tyle pracować!” – mówił Tomek, mój syn. Ale wiedziałam swoje: muszę, bo nikt inny im nie pomoże.
Kiedy wróciłam do Polski po piętnastu latach, byłam pewna, że wreszcie będziemy razem. Marzyłam o wspólnych śniadaniach, o śmiechu wnuków, o zwykłej codzienności. Ale rzeczywistość okazała się inna.
Najpierw odwiedziłam Tomka w Krakowie. Drzwi otworzyła mi jego żona, Marta. „Pani Maria? Tomek jest w pracy. Proszę poczekać…” – powiedziała chłodno. Czułam się jak intruz we własnym życiu. Kiedy Tomek wrócił, rozmawialiśmy przez godzinę – o wszystkim i o niczym. „Mamo, mamy małe mieszkanie, dwójka dzieci… Może lepiej będzie ci u Ani?” – powiedział na koniec.
U Ani było podobnie. „Mamo, nie możesz tu zostać. Mamy swoje życie.” Jej mąż nawet nie wyszedł z pokoju się przywitać. Została mi jeszcze najmłodsza córka – Kasia z Gdańska. Pojechałam do niej z ostatnią nadzieją.
Kasia przyjęła mnie serdeczniej, ale już po dwóch dniach zaczęła narzekać: „Mamo, ja pracuję z domu, dzieci są cały czas chore… Nie dam rady.” Widziałam jej zmęczenie i irytację. Nie chciałam być ciężarem.
Wróciłam do Radomia do pustego mieszkania po rodzicach. Siedziałam na kanapie i patrzyłam na zdjęcia dzieci – uśmiechnięte twarze sprzed lat. Zastanawiałam się: gdzie popełniłam błąd? Czy naprawdę można być za bardzo oddaną matką?
Przez lata myślałam tylko o ich przyszłości. Nie zauważyłam, kiedy przestały mnie potrzebować. Kiedy stałam się dla nich kimś obcym – kobietą z walizką i niemieckim akcentem w głosie.
Zadzwoniłam do Ani jeszcze raz. „Córeczko…” – zaczęłam niepewnie. „Mamo, nie mam czasu rozmawiać.” Rozłączyła się.
Płakałam długo tej nocy. Przypomniały mi się wszystkie święta spędzone samotnie w Niemczech – przy stole pełnym obcych ludzi, z telefonem przy uchu i łzami w oczach. Wtedy powtarzałam sobie: „To dla nich.” Teraz nie wiem już dla kogo żyję.
Zaczęłam chodzić na spacery po Radomiu. Spotkałam starą sąsiadkę, panią Halinę. „Marysiu! Wróciłaś! Jak dzieci?” – zapytała z uśmiechem. Nie wiedziałam co odpowiedzieć.
Czasem myślę, że może powinnam była zostać w Polsce – żyć skromniej, ale być blisko nich. Może wtedy bylibyśmy rodziną? Może nie byłabym dziś sama?
Wieczorami patrzę na światła w oknach bloków i zastanawiam się: czy naprawdę wszystko można kupić pieniędzmi? Czy miłość dzieci można wypracować ciężką pracą za granicą?
Czy ktoś z was też czuje się czasem jak gość we własnej rodzinie? Czy warto było poświęcać wszystko dla innych?