Nieznajomy w czerwonym płaszczu — historia o odwadze i samotności w polskim przedszkolu
— Zosia, dlaczego znowu płaczesz? — zapytałam, klękając przy niej na zimnej podłodze szatni. Jej małe rączki kurczowo ściskały rękaw różowego sweterka, a oczy były czerwone od łez. Wokół nas dzieci biegały, śmiały się, a ja czułam się jakbyśmy były zamknięte w szklanej bańce, do której nikt nie miał odwagi wejść.
— Bo oni… oni znowu się śmiali — wyszeptała. — Powiedzieli, że jestem dziwna, bo nie mam mamy.
Zamarłam. Wiedziałam, że Zosia wychowuje się tylko z tatą. Jej mama zginęła w wypadku samochodowym dwa lata temu. Od tamtej pory dziewczynka była cicha, zamknięta w sobie. Dzieci wyczuwały jej inność jak psy wyczuwają strach.
Wróciłam do domu z ciężkim sercem. Przez całą kolację nie mogłam oderwać myśli od Zosi. Mój mąż, Tomek, zauważył moją nieobecność.
— Co się stało? — zapytał.
Opowiedziałam mu wszystko. O tym, jak dzieci potrafią być okrutne. O tym, jak nauczycielka pani Ewa niby widzi, ale nie reaguje. O tym, jak Zosia codziennie walczy o przetrwanie wśród rówieśników.
— Może powinnaś porozmawiać z rodzicami tych dzieci? — zaproponował Tomek.
— A co to da? — westchnęłam. — Oni zawsze mówią: „Moje dziecko by tak nie zrobiło”.
Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, aż nagle przyszło mi do głowy coś szalonego. Co by było, gdybym pokazała dzieciom, że inność to nie powód do śmiechu?
Następnego dnia przyszłam do przedszkola ubrana w czerwony płaszcz i wielki kapelusz z piórami. Wyglądałam jak postać z bajki albo cyrku. Dzieci patrzyły na mnie szeroko otwartymi oczami.
— Dzień dobry! — powiedziałam głośno i pewnie. — Jestem ciocia Justyna i dziś będę waszą koleżanką!
Zosia stała przy mnie jak cień. Widziałam, jak jej oczy robią się coraz większe ze zdziwienia i… nadziei?
— Dlaczego pani tak wygląda? — zapytał Kuba, największy rozrabiaka w grupie.
— Bo lubię być inna! — odpowiedziałam z uśmiechem. — A wy? Lubicie być tacy sami jak wszyscy?
Dzieci zaczęły szeptać między sobą. Niektóre chichotały, inne patrzyły z podziwem. Przez cały dzień bawiłam się z nimi, wymyślałam zabawy, w których każdy mógł być kimś wyjątkowym. Zosia po raz pierwszy od miesięcy śmiała się głośno.
Po południu podeszła do mnie pani Ewa.
— Justyno, co ty wyprawiasz? Dzieci są rozkojarzone!
— Może czasem warto je rozkojarzyć — odpowiedziałam spokojnie. — Może wtedy zobaczą coś więcej niż tylko własne odbicie w lustrze.
Wieczorem zadzwonił do mnie tata Zosi.
— Nie wiem, co pani zrobiła, ale Zosia wróciła dziś do domu szczęśliwa — powiedział cicho. — Dziękuję.
Przez kolejne dni dzieci coraz mniej dokuczały Zosi. Zaczęły ją zapraszać do zabawy. Kuba nawet przyniósł jej lizaka na przeprosiny.
Ale nie wszyscy byli zachwyceni moją akcją. Mama Kuby przyszła do przedszkola z pretensjami.
— Czy pani uważa, że moje dziecko jest złe? — zapytała z wyrzutem.
— Nie — odpowiedziałam spokojnie. — Uważam tylko, że każde dziecko może nauczyć się empatii.
W domu długo rozmawiałam z Tomkiem o tym, jak trudno jest zmieniać świat na lepsze. Jak łatwo jest być biernym świadkiem krzywdy innych.
Kilka tygodni później Zosia zaczęła opowiadać dowcipy na zajęciach plastycznych. Dzieci ją słuchały i śmiały się razem z nią, a nie z niej.
Czasem myślę o tym dniu w czerwonym płaszczu. O tym, jak bardzo bałam się ośmieszenia i odrzucenia przez innych dorosłych. Ale jeszcze bardziej bałam się tego, że jeśli nic nie zrobię, Zosia już nigdy nie uwierzy w siebie.
Czy naprawdę tak trudno jest być dobrym człowiekiem? Czy wystarczy jeden gest, żeby zmienić czyjeś życie? Może czasem warto zaryzykować śmieszność dla czyjegoś uśmiechu…