„Moja synowa nie potrafi nawet ugotować herbaty, a jej obiady są nie do zjedzenia” – szczera spowiedź polskiej teściowej
– Znowu wracasz taki blady, Pawełku? – zapytałam, kiedy mój syn wszedł do kuchni, rzucając torbę na krzesło. W jego oczach widziałam zmęczenie i coś jeszcze – głód. Ten sam głód, który widuję od miesięcy, odkąd ożenił się z Martą.
– Mamo, nie zaczynaj – westchnął ciężko, ale już wiedziałam, że nie wytrzyma długo.
– Zrobiłam ci rosół. Taki jak lubisz, z domowym makaronem. – Podałam mu talerz, a on rzucił mi wdzięczne spojrzenie. Jadł łapczywie, jakby od tygodni nie miał w ustach ciepłego posiłku.
Nie tak wyobrażałam sobie życie mojego jedynego dziecka. Kiedy Paweł przyprowadził Martę do domu, byłam pełna nadziei. Ładna dziewczyna, wykształcona, z dobrej rodziny. Ale już po pierwszej wspólnej kolacji wiedziałam, że coś jest nie tak. Zupa była słona jak morze Bałtyckie, ziemniaki niedogotowane, a schabowy przypalony na węgiel. Uśmiechałam się wtedy przez zaciśnięte zęby, bo przecież nie wypadało krytykować młodej żony przy stole.
Z czasem było tylko gorzej. Paweł coraz rzadziej opowiadał o tym, co jadł w domu. Częściej zaglądał do mnie po pracy „na chwilkę”, a ja udawałam, że nie widzę, jak pożera wszystko z lodówki. Kiedyś zapytałam go wprost:
– Synu, czy wy tam w ogóle coś jecie?
Zacisnął usta i spuścił wzrok.
– Marta… ona się stara, ale… Mamo, ona nawet nie wie, jak ugotować jajko na miękko.
Serce mi pękło. Przecież to ja powinnam nauczyć ją wszystkiego! Ale Marta zawsze była zajęta – kursy online, fitness, spotkania ze znajomymi. Gotowanie? „To przeżytek”, mówiła z uśmiechem. „Po co tracić czas na stanie przy garach?”
Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i zaprosiłam Martę na wspólne lepienie pierogów.
– Jadwigo, ja naprawdę nie mam do tego talentu – śmiała się nerwowo, patrząc na mąkę rozsypaną po blacie.
– To nie talent, tylko serce – odpowiedziałam cicho. – Gotowanie to miłość do rodziny.
Wzruszyła ramionami i wróciła do telefonu.
Wieczorami leżałam w łóżku i myślałam o swojej mamie. O tym, jak cała rodzina zbierała się przy stole w niedzielę. O zapachu pieczonego kurczaka i cieple rozmów. Czy to już naprawdę przeszłość? Czy dzisiejsze młode kobiety nie chcą już tworzyć domu?
Konflikt narastał powoli. Paweł coraz częściej zostawał u mnie na noc pod pretekstem „pracy do późna”. Marta dzwoniła do mnie rzadko i tylko wtedy, gdy czegoś potrzebowała – przepis na barszcz albo radę w sprawie plamy na obrusie.
Pewnego popołudnia usłyszałam pod drzwiami ich kłótnię:
– Paweł, twoja mama znowu ci gotuje? Może chcesz tam zamieszkać na stałe?!
– Przynajmniej tam czuję się jak w domu! – krzyknął mój syn.
Zamarłam za drzwiami. Czy to ja byłam winna? Czy za bardzo się wtrącałam? Przecież chciałam tylko pomóc…
Następnego dnia Marta przyszła do mnie sama. Miała zaczerwienione oczy i drżące ręce.
– Jadwigo… ja wiem, że nie jestem idealną żoną dla Pawła. Ale ja naprawdę nie umiem być taka jak pani. Moja mama całe życie pracowała i zamawiała obiady z baru mlecznego. Nie miałam się od kogo nauczyć.
Patrzyłyśmy na siebie długo w milczeniu. Wtedy pierwszy raz zobaczyłam w niej zagubioną dziewczynę, a nie rywalkę o serce syna.
– Może spróbujemy razem? – zaproponowałam cicho.
Od tamtej pory raz w tygodniu spotykałyśmy się w mojej kuchni. Były łzy nad przypalonymi naleśnikami i śmiech przy lepieniu uszek na Wigilię. Paweł patrzył na nas z niedowierzaniem i chyba pierwszy raz od dawna był naprawdę szczęśliwy.
Ale nie wszystko było takie proste. Często czułam się rozdarta – między tradycją a nowoczesnością, między oczekiwaniami a rzeczywistością. Czy powinnam wymagać od Marty tego samego, co od siebie? Czy dom bez zapachu rosołu to jeszcze dom?
Dziś wiem jedno: rodzina to nie tylko ciepły obiad na stole. To także rozmowa, wsparcie i umiejętność wybaczania sobie błędów.
Czasem patrzę na Martę i Pawła i zastanawiam się: czy potrafimy jeszcze budować mosty między pokoleniami? Czy dom to miejsce czy ludzie?
A wy? Co dla was znaczy prawdziwy dom? Czy tradycja jest jeszcze ważna w dzisiejszych czasach?