Matczyna intuicja kontra medycyna – historia Magdy i jej synka

– Pani Magdo, bardzo mi przykro, ale serce dziecka już nie bije – powiedział lekarz, nie patrząc mi w oczy. Siedziałam na zimnym krześle w gabinecie szpitalnym, ściskając w dłoniach zdjęcie z ostatniego USG. Czułam, jak świat się zatrzymuje, a powietrze staje się gęste i ciężkie. Mój mąż, Tomek, objął mnie ramieniem, ale nie potrafił powstrzymać łez. To był szósty miesiąc ciąży – nasza pierwsza, wyczekana, wymodlona.

Wróciliśmy do domu w milczeniu. Mama zadzwoniła, żeby zapytać, jak się czuję po badaniu. Nie potrafiłam wydusić z siebie słowa. W końcu wybuchłam płaczem. – Mamo, oni mówią, że… że już go nie ma – wyszeptałam. Po drugiej stronie słyszałam tylko ciszę i cichy szloch.

Tomek próbował mnie pocieszać, ale ja czułam coś dziwnego. Wbrew wszystkiemu miałam wrażenie, że mój synek żyje. W nocy nie mogłam spać. Przykładałam rękę do brzucha i czułam delikatne ruchy – czy to tylko złudzenie? Czy może matczyna intuicja? Przypomniałam sobie słowa babci: „Matka zawsze wie”.

Nad ranem podjęłam decyzję. – Tomek, muszę wrócić do szpitala. Coś jest nie tak. Ja czuję go… czuję, że on żyje! – powiedziałam z determinacją, która zaskoczyła nawet mnie samą.

Tomek spojrzał na mnie z niedowierzaniem. – Magda, przecież lekarz był pewny… Może powinniśmy po prostu… – urwał, widząc moją minę. – Dobrze, pojedziemy.

W szpitalu przyjęto mnie niechętnie. Pielęgniarka spojrzała na mnie z politowaniem. – Proszę pani, lekarz już wszystko wyjaśnił. Proszę wrócić do domu i odpocząć.

Ale ja się uparłam. – Proszę zrobić jeszcze jedno badanie. Błagam.

Po długim oczekiwaniu weszłam na salę USG. Lekarka była młoda, miała ciepłe oczy. Położyła mi żel na brzuchu i zaczęła przesuwać głowicą aparatu. Nagle jej twarz się zmieniła.

– Proszę pani… ja widzę bicie serca! – powiedziała z niedowierzaniem.

Zamarłam. – Co? To niemożliwe! – krzyknęłam przez łzy.

– Dziecko żyje. Jest słabe, ale żyje. Musimy natychmiast panią zatrzymać na oddziale.

Nie pamiętam drogi na salę ani rozmów z personelem. Pamiętam tylko ulgę i wdzięczność. Tomek zadzwonił do mojej mamy: – On żyje! Nasz synek żyje!

Przez kolejne dni leżałam pod kroplówką, otoczona aparaturą i modlitwami rodziny. Mama przyjechała z Torunia i siedziała przy moim łóżku całymi dniami. Tata przywiózł mi ulubione ciasto drożdżowe i próbował żartować, choć widziałam łzy w jego oczach.

Ale nie wszyscy byli po mojej stronie. Moja teściowa, pani Halina, zadzwoniła do Tomka: – Po co ona się tak upiera? Lekarze wiedzą lepiej! Może to tylko pogorszy sprawę…

Tomek był rozdarty między mną a matką. Wieczorami kłóciliśmy się szeptem w szpitalnej sali:
– Ona chce dobrze! – mówił Tomek.
– A ja? Ja też chcę dobrze! To moje dziecko! – odpowiadałam przez łzy.

Czułam się samotna wśród ludzi. Każdy miał swoją rację, swoje lęki i oczekiwania wobec mnie i mojego dziecka.

Minęły trzy tygodnie pełne strachu i nadziei. Każde badanie było jak wyrok. Każdy ruch dziecka – jak cud.

W końcu nadszedł dzień porodu. Było za wcześnie, ale lekarze nie mieli wyboru. Sala operacyjna pachniała sterylnością i strachem. Słyszałam krzyki pielęgniarek i cichy głos anestezjologa: – Proszę oddychać głęboko…

Obudziłam się kilka godzin później. Pierwsze pytanie: – Czy on żyje?

Tomek płakał ze szczęścia: – Tak! Jest malutki, ale walczy!

Mój synek, Staś, spędził dwa miesiące w inkubatorze. Każdego dnia walczyliśmy o każdy gram wagi, o każdy oddech. Lekarze byli zdumieni jego siłą.

Dziś Staś ma trzy lata i biega po naszym mieszkaniu jak mały huragan. Czasem patrzę na niego i myślę o tamtych dniach pełnych bólu i zwątpienia.

Czy gdybym wtedy posłuchała lekarzy i nie zaufała sobie, czy Staś byłby dziś z nami? Ile matek rezygnuje ze swojej intuicji pod presją autorytetów? Czy naprawdę zawsze powinniśmy ufać tylko medycynie?

Może czasem warto posłuchać własnego serca…