Mama zadzwoniła: „Rodzina przyjeżdża!” – Tym razem postanowiłam zrobić coś inaczej…

– Zosia, słyszysz mnie? – głos mamy w słuchawce był napięty, jakby już przewidywała moją reakcję.

– Słyszę, mamo. – Próbowałam brzmieć spokojnie, choć w środku już gotowała się burza. – Kto tym razem?

– Ciocia Basia z wujkiem Jankiem i dzieciakami. Przyjadą na cały weekend. – W tle słyszałam szczekanie psa i stukot garnków. – Wiesz, jak to jest. Musimy się pokazać.

Zacisnęłam powieki. „Musimy się pokazać” – to zdanie słyszałam od dziecka. Na wsi nie ma prywatności. Każdy wie o każdym wszystko, a rodzinne spotkania to nie tylko okazja do śmiechu, ale też do oceniania, plotek i porównań. Zawsze czułam się tam jak intruz – ta, która nie lubi grzebać w ziemi, nie zna się na kurach i nie potrafi rozmawiać o pogodzie przez godzinę.

Ale tym razem coś we mnie pękło. Może przez to, że od miesięcy mieszkałam już w Warszawie i coraz bardziej czułam się rozdarta między dwoma światami. Może przez to, że ostatnia wizyta skończyła się łzami i kłótnią z mamą o to, że „wstydzę się rodziny”. A może po prostu miałam dość uciekania.

– Dobrze, mamo – powiedziałam cicho. – Przyjadę wcześniej i pomogę ci wszystko przygotować.

Mama zamilkła na chwilę, zaskoczona. – Naprawdę? To cudownie, Zosiu! Wiedziałam, że można na ciebie liczyć.

Nie wiedziała. Ja sama nie wiedziałam, czy można na mnie liczyć.

Pociąg do rodzinnej miejscowości był pełen ludzi wracających na weekendy do domów. Siedziałam przy oknie, patrząc na przesuwające się pola i lasy. W głowie układałam sobie plan: żadnych ucieczek do pokoju, żadnych ironicznych komentarzy pod adresem cioci Basi czy kuzynki Kasi, która zawsze wie wszystko najlepiej. Tym razem spróbuję być obecna. Spróbuję zrozumieć.

W domu mama już krzątała się po kuchni. Pachniało drożdżowym ciastem i świeżo wypraną pościelą.

– Zosiu! – rzuciła się na mnie z uściskiem. – Jak dobrze cię widzieć! Pomóż mi z sałatką?

Zaczęłyśmy kroić warzywa. Mama opowiadała o sąsiadach, o tym, że krowa pani Marii znowu uciekła na pole i że w sklepie podrożały jajka. Słuchałam jej uważniej niż zwykle. Zauważyłam zmarszczki wokół jej oczu, szorstkość dłoni od pracy w ogrodzie.

– Mamo… Ty jesteś szczęśliwa tutaj? – zapytałam nagle.

Spojrzała na mnie zdziwiona.

– A czemu pytasz?

– Bo ja… czasem czuję się tu obco. Jakby to nie było moje miejsce.

Mama uśmiechnęła się smutno.

– Każdy ma swoje miejsce, Zosiu. Ja kocham tę ciszę i zapach ziemi po deszczu. Ty zawsze byłaś inna… Ale to nic złego.

Przyjechali późnym popołudniem. Ciocia Basia od razu zaczęła narzekać na korki pod Łodzią, wujek Janek śmiał się głośno i opowiadał dowcipy, a dzieciaki rozbiegły się po podwórku jak stado szpaków.

Przy stole atmosfera była napięta jak zawsze. Ciocia Basia pytała o moją pracę w Warszawie:

– No i co ty tam właściwie robisz? Przecież tu też byś znalazła robotę! Po co ci ta gonitwa?

Kuzynka Kasia przewracała oczami:

– Ja bym nie mogła mieszkać w mieście. Smród, hałas…

Zacisnęłam zęby, ale zamiast wybuchnąć jak zwykle, powiedziałam spokojnie:

– Każdy lubi coś innego. Ja lubię miasto, wy kochacie wieś. To chyba dobrze, że jesteśmy różni?

Wujek Janek spojrzał na mnie uważnie.

– A nie tęsknisz za domem?

Zawahałam się.

– Tęsknię… Ale chyba bardziej za ludźmi niż za miejscem.

Zapadła cisza. Po raz pierwszy poczułam, że mówię prawdę – nie tylko sobie, ale im wszystkim.

Wieczorem siedzieliśmy przy ognisku. Dzieciaki piekły kiełbaski, a dorośli rozmawiali o dawnych czasach. Mama usiadła obok mnie i ścisnęła moją dłoń.

– Dziękuję ci, że jesteś – szepnęła.

Patrzyłam na rozgwieżdżone niebo nad naszym domem i poczułam coś dziwnego: spokój. Może nigdy nie będę tu pasować tak jak Kasia czy ciocia Basia. Może zawsze będę trochę inna. Ale to nie znaczy, że muszę wybierać tylko jeden świat.

Następnego dnia rano pomogłam mamie nakrywać do stołu. Kuzynka Kasia podeszła do mnie niepewnie.

– Zosia… Ty naprawdę lubisz to swoje życie w Warszawie?

Uśmiechnęłam się.

– Lubię. Ale czasem tęsknię za tym miejscem… Za zapachem chleba z pieca i śmiechem przy ognisku.

Kasia skinęła głową.

– Może kiedyś mnie zabierzesz do siebie? Chciałabym zobaczyć twoje miasto oczami kogoś stąd.

Poczułam ciepło w sercu. Może właśnie o to chodzi: żeby próbować zrozumieć siebie nawzajem, zamiast oceniać.

Kiedy wyjeżdżałam tego dnia wieczorem, mama długo mnie przytulała.

– Pamiętaj, Zosiu… Dom jest tam, gdzie są ludzie, których kochasz.

W pociągu patrzyłam przez okno na znikające pola i myślałam o tym wszystkim, co zostawiłam za sobą – i o tym, co mam przed sobą.

Czy naprawdę musimy wybierać tylko jeden świat? A może da się żyć pomiędzy – i być szczęśliwym?