Kiedy moja córka zniknęła w swoim nowym życiu

— Aniu, czy mogłabyś wpaść w sobotę na obiad? — zapytałam przez telefon, starając się, by mój głos brzmiał lekko, choć serce waliło mi jak młotem. Po drugiej stronie zapadła cisza, a potem usłyszałam jej cichy, nieco rozdrażniony głos: — Mamo, wiesz przecież, że w soboty zawsze jeździmy do rodziców Michała. Może innym razem?

Odłożyłam słuchawkę i przez chwilę patrzyłam na swoje odbicie w kuchennym oknie. Zmarszczki wokół oczu wydawały się dziś głębsze niż zwykle. Przez lata byłam dla Ani wszystkim: powierniczką, przyjaciółką, matką. Odkąd wyszła za Michała, czułam się jak niepotrzebny mebel, który przeszkadza w nowym wystroju życia.

Pamiętam dzień ich ślubu. Stałam wtedy w kościele, patrząc jak Ania idzie do ołtarza w białej sukni. Była taka szczęśliwa, a ja dumna i wzruszona. Nie przypuszczałam wtedy, że ten dzień będzie początkiem mojego osamotnienia. Po weselu wszystko się zmieniło. Ania coraz rzadziej dzwoniła, a jeśli już, to rozmowy były krótkie i powierzchowne. Zawsze była zajęta: nową pracą, mieszkaniem, rodziną Michała.

Pewnego dnia postanowiłam pojechać do nich bez zapowiedzi. Kupiłam świeże ciasto drożdżowe i pojechałam tramwajem na drugi koniec miasta. Kiedy otworzyła mi drzwi, zobaczyłam w jej oczach zaskoczenie i… coś jeszcze. Może irytację? — Mamo, czemu nie zadzwoniłaś? — zapytała szeptem, rozglądając się nerwowo za plecy. W salonie siedziała teściowa Ani, pani Barbara, z którą nigdy nie znalazłyśmy wspólnego języka. — Przepraszam, nie chciałam przeszkadzać — wymamrotałam, czując jak policzki płoną mi ze wstydu.

Usiadłyśmy przy stole. Rozmowa się nie kleiła. Pani Barbara opowiadała o planach na wspólne wakacje nad morzem, o tym jak Ania świetnie gotuje bigos według jej przepisu. Siedziałam cicho, dłubiąc widelcem w cieście i czułam się jak intruz we własnej rodzinie. Kiedy wychodziłam, Ania odprowadziła mnie do drzwi i powiedziała: — Mamo, proszę cię… Następnym razem zadzwoń wcześniej.

Wróciłam do pustego mieszkania i długo płakałam. Zaczęłam analizować każdy szczegół: czy zrobiłam coś nie tak? Czy byłam zbyt opiekuńcza? A może za bardzo ją przytłaczałam swoją troską? Michał zawsze był uprzejmy, ale wyczuwałam dystans. Jego rodzina była zżyta, mieli swoje rytuały i tradycje. Ania szybko się w to wpasowała, jakby zawsze tam należała.

Święta były najtrudniejsze. W Wigilię zadzwoniła wieczorem: — Mamo, nie damy rady przyjechać. U Michała jest cała rodzina, dzieciaki czekają na prezenty… Spotkamy się po Nowym Roku, dobrze? Siedziałam sama przy stole nakrytym dla dwóch osób i patrzyłam na pusty talerz dla niespodziewanego gościa. Wtedy po raz pierwszy poczułam prawdziwą zazdrość wobec pani Barbary.

Z czasem zaczęłam unikać spotkań z sąsiadkami. Bałam się pytań o Anię, o wnuki (których jeszcze nie miałam), o to jak sobie radzi „moja młoda” w nowej rodzinie. Zazdrościłam im zdjęć na lodówkach, laurek od wnucząt i wspólnych niedzielnych obiadów.

Któregoś dnia zadzwoniła do mnie kuzynka z Krakowa: — Haniu, co u ciebie? Dawno cię nie widziałam tak smutnej… Opowiedziałam jej wszystko przez łzy. — Wiesz co? Może czas pomyśleć trochę o sobie? Zapisz się na jogę albo kurs tańca! Nie możesz żyć tylko życiem Ani.

Spróbowałam. Zapisałam się na zajęcia z ceramiki w domu kultury. Poznałam tam kilka kobiet w podobnej sytuacji: jedna straciła kontakt z synem po jego ślubie, inna wychowuje wnuki zamiast córki. Poczułam ulgę — nie jestem sama.

Mimo to tęsknota za Anią nie dawała mi spokoju. Pewnego wieczoru zebrałam się na odwagę i napisałam do niej długi list. Opisałam wszystko: jak bardzo mi jej brakuje, jak boli mnie jej dystans i jak bardzo chciałabym być częścią jej życia. Bałam się odpowiedzi.

Odpisała po tygodniu: „Mamo, przepraszam. Nie zauważyłam nawet, jak bardzo cię zraniłam. Chciałam być dobrą żoną i córką dla rodziców Michała… Ale zapomniałam o tobie. Proszę, daj mi szansę to naprawić”.

Spotkałyśmy się na kawie w małej kawiarni przy rynku. Ania była spięta i wyraźnie zdenerwowana. — Mamo, ja naprawdę nie chciałam cię odsunąć… Po prostu wszystko było nowe i trudne. Chciałam udowodnić Michałowi i jego rodzinie, że potrafię być „ich”… Ale przecież zawsze będziesz moją mamą.

Rozmawiałyśmy długo — o dzieciństwie Ani, o moich lękach i jej marzeniach. Płakałyśmy obie. Wyszłyśmy z kawiarni trzymając się za ręce jak kiedyś.

Dziś wiem jedno: relacje rodzinne są kruche jak porcelana — wystarczy chwila nieuwagi i mogą pęknąć na zawsze. Czasem trzeba zrobić krok w tył i pozwolić dorosłym dzieciom żyć własnym życiem… Ale czy to znaczy, że matka powinna pogodzić się z samotnością? Czy można nauczyć się być szczęśliwą bez codziennej obecności ukochanego dziecka? Może każda z nas musi znaleźć własną odpowiedź na to pytanie.