Bez dachu nad głową: Moja pierwsza noc na ulicy
— Nie wracajcie tu więcej! — krzyknęła babcia, trzaskając drzwiami tak mocno, że aż zadrżały szyby w oknach. Stałam na klatce schodowej z mężem, Michałem, trzymając w rękach dwie torby z najpotrzebniejszymi rzeczami. W powietrzu czuć było zapach gotowanego rosołu, który jeszcze przed chwilą unosił się w naszej kuchni. Teraz ten zapach był jak szyderstwo — przypomnienie o domu, którego już nie mieliśmy.
Nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Jeszcze rano rozmawiałam z babcią o planach na weekend, a teraz stałam na zimnym betonie, słysząc za drzwiami stłumione głosy babci i ciotki. Ciotka Renata zawsze była problemem. Najmłodsza córka mojej babci, siostra mojej mamy, miała już czterdzieści lat, ale nigdy nie wyszła z roli wiecznej dziewczynki. Nie miała pracy, nie miała przyjaciół, nie miała nawet planów na przyszłość. Wszystko dostawała od babci — pieniądze, jedzenie, opiekę. A teraz dostała coś jeszcze: władzę nad naszym losem.
— Co teraz? — Michał spojrzał na mnie bezradnie. W jego oczach widziałam strach i złość. — Przecież nie możemy spać na ulicy.
— Nie mamy gdzie iść — odpowiedziałam cicho. Próbowałam zadzwonić do mamy, ale nie odbierała. Ojciec od lat mieszkał za granicą i kontakt z nim był sporadyczny. Znajomi? Wszyscy mieli swoje życie, swoje problemy. Nikt nie miał miejsca dla dwóch dorosłych osób z bagażami i rozbitym sercem.
Wyszliśmy na ulicę. Było już późno, miasto powoli zasypiało. Latarnie rzucały blade światło na chodnik, a ja czułam się jak bohaterka filmu, tylko że to nie był film — to była moja rzeczywistość. Michał próbował żartować:
— Może znajdziemy jakąś ławkę z widokiem na Wisłę?
Uśmiechnęłam się smutno. Przeszliśmy kilka przecznic w milczeniu. W końcu usiedliśmy na schodkach przed zamkniętym sklepem spożywczym. Michał wyjął z torby koc i rozłożył go na zimnych płytkach.
— Przepraszam cię — powiedziałam nagle. — To wszystko przeze mnie. Gdyby nie moja rodzina…
— Przestań — przerwał mi stanowczo. — To nie twoja wina. Każdy mógłby znaleźć się w takiej sytuacji.
Ale ja wiedziałam swoje. Wiedziałam, że to ciotka Renata podburzyła babcię przeciwko nam. Od miesięcy narzekała, że przeszkadzamy jej w „spokojnym życiu”, że zabieramy miejsce w mieszkaniu, że babcia wydaje na nas za dużo pieniędzy. A babcia? Babcia zawsze była dla mnie jak matka. Po śmierci mamy to ona mnie wychowywała, to ona tuliła do snu i uczyła gotować pierogi. Nigdy nie sądziłam, że wybierze Renatę zamiast mnie.
Noc była długa i zimna. Próbowałam zasnąć, ale hałas przejeżdżających samochodów i światła latarni nie pozwalały mi odpocząć. Michał objął mnie ramieniem i próbował ogrzać własnym ciałem. Czułam się upokorzona i bezradna.
Nad ranem zaczęło padać. Krople deszczu spadały mi na twarz, a ja nie miałam nawet parasola. Michał wstał pierwszy.
— Musimy coś wymyślić — powiedział cicho.
Ruszyliśmy przed siebie, szukając jakiegoś schronienia. Przez chwilę myślałam nawet o noclegowni dla bezdomnych, ale bałam się tam pójść. Wstydziłam się swojej sytuacji.
W południe zadzwoniła babcia.
— Nie wracajcie — powiedziała chłodno. — Renata źle się czuje przez waszą obecność. Musicie sobie radzić sami.
Chciałam zapytać: „A co ze mną? Co z twoją wnuczką?” Ale nie powiedziałam nic. Rozłączyłam się i rozpłakałam.
Michał próbował znaleźć pracę dorywczą przez internet w pobliskiej kawiarni, gdzie pozwolili nam posiedzieć kilka godzin za cenę jednej kawy. Ja szukałam pokoju do wynajęcia, ale ceny były zaporowe. Nikt nie chciał wynająć mieszkania parze bez stałego dochodu i bez gwarancji.
Wieczorem wróciliśmy pod ten sam sklep spożywczy. Tym razem było tam więcej ludzi — kilku bezdomnych rozmawiało głośno i śmiało się z własnych żartów. Jeden z nich podszedł do nas:
— Pierwszy raz na ulicy? — zapytał z uśmiechem.
Skinęłam głową.
— Dasz radę — powiedział cicho i wrócił do swoich znajomych.
Te słowa były jak plaster na ranę. Poczułam nagle przypływ siły — jeśli oni mogą przetrwać, to ja też dam radę.
Kolejne dni były walką o przetrwanie. Uczyliśmy się prosić o pomoc — o jedzenie w jadłodajni dla ubogich, o ciepłą herbatę w parafii, o możliwość umycia się w publicznej toalecie. Każdego dnia stawałam się coraz bardziej niewidzialna dla świata — ludzie omijali nas szerokim łukiem, udawali, że nas nie widzą.
Najgorsze były wieczory, kiedy wracały wspomnienia domu: zapach świeżo upieczonego chleba, śmiech babci przy stole, ciepło koca w zimowe wieczory. Teraz miałam tylko zimny chodnik i ramiona Michała.
Po tygodniu zadzwoniła do mnie mama — odezwała się po raz pierwszy od miesięcy.
— Słyszałam, co się stało — powiedziała drżącym głosem. — Przepraszam cię… Nie mogę ci pomóc finansowo, ale jeśli chcesz… możesz przyjechać do mnie do Gdańska.
Zdecydowaliśmy się pojechać. Ostatniej nocy przed wyjazdem usiadłam z Michałem na ławce nad Wisłą i patrzyliśmy na światła miasta odbijające się w wodzie.
— Myślisz, że kiedyś jeszcze będziemy mieć dom? — zapytałam cicho.
Michał uśmiechnął się smutno:
— Dom to nie miejsce… To ludzie.
Teraz wiem jedno: można stracić wszystko w jednej chwili — dach nad głową, poczucie bezpieczeństwa, nawet rodzinę. Ale czy można stracić nadzieję? Czy po czymś takim jeszcze da się zaufać bliskim? Może właśnie wtedy człowiek poznaje swoją prawdziwą siłę…