13 lat za granicą, dom marzeń i… rodzinna wojna. Czy naprawdę jestem intruzem we własnym domu?
— Mamo, ale przecież mówiłem ci, że nie musisz się tak wtrącać! — głos Pawła odbił się echem po nowej kuchni, tej samej, którą przez lata oglądałam tylko na zdjęciach przesyłanych przez ekipę budowlaną. Stałam przy blacie, ścierając łzy razem z okruchami chleba. To miał być mój dom. Nasz dom. Po trzynastu latach pracy w Monachium, po setkach nieprzespanych nocy i tysiącach godzin spędzonych na sprzątaniu cudzych mieszkań, wróciłam do Polski z jednym marzeniem: zamieszkać tu z synem i jego rodziną.
Kiedy wyjeżdżałam, Paweł miał dwanaście lat. Zostawiłam go pod opieką mojej mamy, obiecując sobie, że wrócę, gdy tylko uzbieram na dom. Przez te wszystkie lata każdy grosz odkładałam na konto w polskim banku. Wysyłałam paczki, dzwoniłam co niedzielę, a w święta płakałam do poduszki. Ale wiedziałam, że warto — dla niego.
Dom powstał szybciej niż myślałam. Piękny, jasny, z dużym ogrodem. Paweł dorósł, ożenił się z Kasią — dziewczyną z sąsiedniej wsi. Gdy zadzwonił do mnie dwa lata temu: „Mamo, wracaj już, wszystko gotowe”, serce mi podskoczyło z radości.
Pierwsze tygodnie były jak sen. Pachniało świeżą farbą i nowym życiem. Kasia uśmiechała się do mnie przy stole, a Paweł opowiadał o pracy w pobliskiej fabryce. Ale potem coś zaczęło się psuć. Najpierw drobiazgi: Kasia przestawiała moje rzeczy w kuchni, zmieniała firanki bez pytania. Potem coraz częściej zamykali się w swoim pokoju, a ja czułam się jak intruz.
Pewnego wieczoru usłyszałam ich rozmowę przez uchylone drzwi:
— Ona tu wszystko ustawia po swojemu. Ja już nie mogę! — szeptała Kasia.
— Daj spokój, to jej dom — odpowiedział Paweł.
— Nasz dom! — poprawiła go ostro.
Zamarłam. Przecież to ja go budowałam. Ja płaciłam za każdy pustak, każdą dachówkę. Czy naprawdę nie mam prawa czuć się tu jak u siebie?
Z czasem atmosfera gęstniała. Kasia zaczęła unikać wspólnych posiłków. Paweł coraz częściej wychodził z domu pod pretekstem nadgodzin. Zostawałam sama w ogromnej kuchni, słuchając ciszy i tykania zegara.
Któregoś dnia odważyłam się zapytać Kasię:
— Kasiu, czy coś się stało? Może zrobiłam coś nie tak?
Spojrzała na mnie chłodno:
— Po prostu… chcielibyśmy mieć trochę prywatności. Jesteśmy młodzi, chcemy żyć po swojemu.
Zabolało mnie to bardziej niż cokolwiek innego. Przecież nie chciałam im przeszkadzać! Chciałam tylko być częścią ich życia.
Zaczęły się kłótnie o drobiazgi: kto kupił mleko, kto nie zamknął furtki, kto zostawił światło w łazience. Paweł coraz częściej stawał po stronie żony.
Pewnego wieczoru usiedliśmy razem przy stole. Zebrałam się na odwagę:
— Może powinnam się wyprowadzić? — zapytałam cicho.
Paweł spojrzał na mnie zaskoczony:
— Mamo, nie przesadzaj…
Kasia wzruszyła ramionami:
— Jeśli tak ci będzie lepiej…
Wyszłam wtedy na taras i długo patrzyłam w ciemność ogrodu. Czy naprawdę jestem tu niepotrzebna? Czy całe moje poświęcenie poszło na marne?
Od tamtej pory coraz częściej myślę o powrocie do Niemiec. Tam przynajmniej czułam się potrzebna — nawet jeśli tylko jako sprzątaczka u obcych ludzi.
Ostatnio Paweł zaproponował mi, żebym zajęła pokój na poddaszu:
— Będziesz miała więcej spokoju — powiedział.
Ale ja wiem, co to znaczy: „Bądź, ale nie przeszkadzaj”.
Czasem łapię się na tym, że rozmawiam sama ze sobą:
— Po co to wszystko było? Czy naprawdę można być gościem we własnym domu?
Może powinnam była zostać w Polsce i patrzeć jak Paweł dorasta? Może wtedy byłabym dla niego kimś więcej niż tylko sponsorem jego szczęścia?
A wy? Co byście zrobili na moim miejscu? Czy matka powinna ustąpić miejsca młodym nawet wtedy, gdy to ona wszystko zbudowała?