Zupa z torebki czy miłość? O tym, jak jeden wieczór zmienił wszystko

— To żart? — głos Józka odbił się echem po kuchni, gdy postawiłam przed nim talerz zupy. — Myślisz, że nie poznam, że to z torebki?

W tamtej chwili miałam ochotę rzucić łyżką o blat i wybiec z mieszkania. Ale zamiast tego stałam nieruchomo, czując jak w gardle rośnie mi gula. Przez cały dzień biegałam między pracą a sklepem, potem do przedszkola po Maćka, a na koniec jeszcze do apteki po leki dla teściowej. Zupa z torebki była moją jedyną szansą na chwilę oddechu.

— Przepraszam, nie zdążyłam ugotować niczego innego — wyszeptałam, patrząc na swoje dłonie. — Dziś był ciężki dzień.

Józek spojrzał na mnie z wyrzutem, jakby zawiodłam go w czymś najważniejszym. — Wszyscy mają ciężkie dni. Ale ja nie będę jadł chemii. Lepiej już nic nie jeść.

Maciek, nasz siedmioletni syn, patrzył to na mnie, to na ojca. W jego oczach widziałam lęk i niezrozumienie. — Mamo, ja lubię tę zupę — powiedział cicho.

— Ty jeszcze nie wiesz, co dobre — rzucił Józek i odsunął talerz.

Wtedy coś we mnie pękło. Przez lata starałam się być idealną żoną: gotowałam codziennie świeże obiady, dbałam o dom, o dziecko, o teściową, która mieszkała piętro niżej i zawsze miała do mnie jakieś pretensje. Pracowałam na pół etatu w bibliotece, bo Józek uważał, że kobieta powinna mieć czas dla rodziny. Ale nigdy nie było dość dobrze.

Wieczorem siedziałam w łazience i płakałam w ciszy. Słyszałam przez drzwi, jak Józek rozmawia przez telefon z matką:

— Wyobrażasz sobie? Zupa z proszku! — mówił oburzony. — Gdzie te czasy, kiedy kobiety gotowały jak należy?

Teściowa przytaknęła mu głośno, a ja poczułam się jak służąca w domu, który nigdy nie był naprawdę mój.

Następnego dnia postanowiłam porozmawiać z Józkiem. Usiadłam naprzeciwko niego przy kuchennym stole.

— Musimy pogadać — zaczęłam drżącym głosem. — Nie dam rady tak dłużej. Staram się ze wszystkich sił, ale ciągle słyszę tylko pretensje.

Józek spojrzał na mnie chłodno.

— To może powinnaś się bardziej postarać? Moja matka codziennie gotowała dla nas trzydaniowe obiady i jeszcze miała czas na wszystko inne.

— Twoja matka nie pracowała zawodowo! — wybuchłam. — Ja próbuję pogodzić wszystko i już nie mam siły!

Wtedy wszedł Maciek. Zobaczył nas i od razu się wycofał. Pomyślałam: co on zapamięta z dzieciństwa? Wieczne kłótnie o jedzenie?

Przez kolejne dni atmosfera była napięta. Józek przestał ze mną rozmawiać poza sprawami domowymi. Teściowa zaczęła przychodzić częściej i przynosiła własne obiady „dla Maćka”, niby przypadkiem zostawiając też porcję dla syna.

Pewnego popołudnia wróciłam do domu wcześniej niż zwykle i usłyszałam rozmowę w kuchni:

— Widzisz, Maćku, babcia zawsze gotuje sama. Nie kupuje gotowców jak twoja mama — mówiła teściowa.

Maciek spuścił głowę.

— Ale mama jest zmęczona… — próbował tłumaczyć.

Nie wytrzymałam.

— Mamo, proszę cię, nie mów tak przy Maćku! — powiedziałam stanowczo.

Teściowa spojrzała na mnie z wyższością.

— Ja tylko chcę dobrze dla wnuka. Ty chyba nie rozumiesz, co to znaczy dbać o rodzinę.

Po tej rozmowie długo nie mogłam zasnąć. Czułam się osaczona we własnym domu. Zaczęłam zastanawiać się nad wszystkim: czy naprawdę jestem taką złą żoną i matką? Czy moje zmęczenie to wymówka?

W pracy koleżanka zauważyła moje podkrążone oczy.

— Ela, co się dzieje? — zapytała cicho przy kawie.

Opowiedziałam jej wszystko. O Józku, o teściowej, o zupie z torebki.

— Wiesz co? — powiedziała Basia. — Moja mama całe życie gotowała sama i była nieszczęśliwa. Może czasem lepiej odpuścić i zadbać o siebie?

Te słowa długo dźwięczały mi w głowie.

W weekend postanowiłam zrobić coś inaczej. Zamiast gotować obiad, zabrałam Maćka do kina. Po powrocie Józek był wściekły.

— Gdzie byłaś? Nic nie ugotowałaś! — krzyczał.

— Byliśmy razem. Chciałam spędzić czas z synem inaczej niż przy garach — odpowiedziałam spokojnie.

Józek trzaskał szafkami przez resztę dnia. Wieczorem usiadł obok mnie na kanapie.

— Nie rozumiem cię już — powiedział cicho. — Zawsze byłaś inna.

— Może właśnie teraz jestem sobą? — odpowiedziałam.

Przez następne tygodnie próbowałam znaleźć równowagę między domem a sobą samą. Było ciężko. Józek coraz częściej zamykał się w sobie albo wychodził do kolegów. Teściowa przestała przychodzić tak często, chyba obrażona moją „nową postawą”.

Ale Maciek zaczął częściej się uśmiechać. Wieczorami czytaliśmy razem książki albo układaliśmy puzzle zamiast sprzątać kuchnię do połysku.

Pewnego dnia Józek wrócił wcześniej do domu i zobaczył nas śmiejących się na dywanie.

— Może jednak ta twoja zupa z torebki nie jest taka zła… — mruknął pod nosem i pierwszy raz od dawna się uśmiechnął.

Nie wiem, co będzie dalej. Czy uda nam się odbudować naszą relację? Czy kompromis jest możliwy tam, gdzie przez lata rządziły tylko oczekiwania jednej strony?

Czasem zastanawiam się: czy naprawdę warto poświęcać siebie dla cudzych standardów? A może szczęście rodziny zaczyna się wtedy, gdy pozwalamy sobie być niedoskonałymi?