Zdradzony mąż zostawia żonę i dziecko w opuszczonym domu – a potem nie może uwierzyć w ich los

— Emilia, nie rozumiesz? To koniec! — głos Pawła odbijał się echem od obdrapanych ścian starego domu, w którym mieszkaliśmy od kilku miesięcy. Stałam w kuchni, trzymając w ramionach naszą córeczkę, Zosię. Miała gorączkę i płakała cicho, jakby bała się przeszkadzać. Paweł rzucił kluczami na stół i spojrzał na mnie z pogardą. — Nie wracam tu więcej. Radź sobie sama.

Wtedy poczułam, jakby ktoś wyrwał mi serce z piersi. Przez chwilę nie mogłam oddychać. Chciałam coś powiedzieć, zapytać dlaczego, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Paweł wyszedł trzaskając drzwiami. Zostałam sama, z chorym dzieckiem i pustką w środku.

Nie zawsze tak było. Kiedyś byłam szczęśliwa – albo tak mi się wydawało. Moja mama, Małgorzata, zawsze powtarzała: „Emilia, musisz być grzeczna. Posłuszna dziewczynka daleko zajdzie”. Posłuszeństwo stało się moim drugim imieniem. Chodziłam do najlepszej szkoły w Krakowie, bo tak chciała mama. Studiowałam polonistykę, bo rodzina uznała, że to dla mnie najlepsze. Nawet Pawła wybrałam nie dlatego, że go kochałam, ale dlatego, że był „odpowiedni” – stabilny, pracowity, z dobrego domu.

Po ślubie Paweł coraz częściej podnosił głos. Najpierw były to drobne uwagi: „Nie tak się gotuje zupę”, „Dlaczego Zosia jeszcze nie śpi?”, „Po co ci te książki?”. Potem przyszły ciche dni i trzaskanie drzwiami. Gdy stracił pracę w banku, wszystko się pogorszyło. Przenieśliśmy się do starego domu po jego babci na obrzeżach miasta. Dom był zimny i wilgotny, a ja czułam się jak więzień.

Pewnego wieczoru Paweł wrócił późno i powiedział mi prosto w twarz: — Wiem o wszystkim. Wiem, że mnie zdradziłaś.

Zamarłam. — Co ty mówisz? Nigdy cię nie zdradziłam!

— Nie kłam! Widziałem cię z tym twoim kolegą z uczelni! — krzyczał, a ja czułam narastający strach.

To był absurd. Michał był moim przyjacielem od lat, nigdy nie było między nami nic więcej niż rozmowy o książkach i życiu. Ale Paweł nie chciał słuchać. Tego wieczoru pierwszy raz podniósł na mnie rękę.

Następnego dnia zadzwoniłam do mamy. — Mamo, Paweł mnie uderzył…

— Emilia, przesadzasz. Każdemu czasem puszczają nerwy. Musisz być cierpliwa — usłyszałam chłodny głos Małgorzaty.

Zrozumiałam wtedy, że jestem sama.

Po kilku tygodniach Paweł spakował walizkę i wyszedł na zawsze. Zostawił mnie bez pieniędzy, bez wsparcia, w domu, który się rozpadał. Zosia miała wtedy trzy lata i często chorowała. Przez kilka dni żyłyśmy na makaronie i herbacie.

Któregoś ranka obudziło mnie pukanie do drzwi. To była sąsiadka, pani Jadwiga.

— Dziecko, co się z tobą dzieje? Wyglądasz jak cień! — powiedziała z troską.

Zaczęłam płakać. Opowiedziałam jej wszystko: o Pawle, o mamie, o samotności.

— Musisz coś zmienić — powiedziała stanowczo pani Jadwiga. — Masz prawo być szczęśliwa.

Te słowa były jak iskra. Po raz pierwszy pomyślałam o sobie – nie jako o czyjejś córce czy żonie, ale jako o Emilii.

Zaczęłam szukać pracy. Było ciężko – nikt nie chciał zatrudnić samotnej matki bez doświadczenia zawodowego poza studiami. Ale nie poddawałam się. Pisałam artykuły do lokalnej gazety za grosze, sprzątałam u sąsiadów, opiekowałam się dziećmi.

Mama dzwoniła rzadko. Gdy już rozmawiałyśmy, pytała tylko: — Kiedy wrócisz do Pawła? Dziecko potrzebuje ojca.

— Mamo, Zosia potrzebuje spokojnej mamy — odpowiadałam coraz pewniej.

Minęły miesiące. Dom powoli zamieniałam w miejsce do życia – własnymi rękami malowałam ściany, naprawiałam kran, sadziłam kwiaty w ogrodzie. Zosia zaczęła się uśmiechać coraz częściej.

Pewnego dnia Paweł pojawił się niespodziewanie pod naszym domem.

— Chcę zobaczyć Zosię — powiedział szorstko.

Wpuściłam go do środka. Rozejrzał się po odnowionym salonie i spojrzał na mnie inaczej niż zwykle – jakby pierwszy raz zobaczył kobietę, a nie tylko swoją żonę.

— Jak ty sobie radzisz? — zapytał cicho.

— Sama — odpowiedziałam spokojnie.

Przez chwilę milczał. Potem wyszedł bez słowa.

Wieczorem zadzwoniła mama.

— Paweł był u mnie. Powiedział, że jesteś nie do poznania…

— Bo już nie jestem tą samą Emilią — odpowiedziałam i po raz pierwszy poczułam dumę.

Dziś wiem jedno: czasem trzeba stracić wszystko, żeby odnaleźć siebie. Czy naprawdę musimy cierpieć tak długo, zanim pozwolimy sobie być szczęśliwymi? Może warto czasem postawić siebie na pierwszym miejscu…