Zdradzona przez własną babcię: Lata opieki za nic

– Babciu, czy mogę ci jeszcze coś podać? – zapytałam, czując jak zmęczenie rozlewa się po moim ciele niczym gęsta mgła. Był środek lipca, upał lał się z nieba, a ja od rana biegałam między kuchnią a pokojem babci. Od lat byłam jej cieniem – gotowałam, sprzątałam, podawałam lekarstwa, słuchałam tych samych opowieści o dawnych czasach w naszym miasteczku pod Lublinem. Czasem miałam wrażenie, że jestem jedyną osobą na świecie, która naprawdę ją rozumie.

Babcia spojrzała na mnie z uśmiechem, w którym było coś dziwnie nieobecnego. – Nie, Zosiu, wszystko mam. Odpocznij sobie trochę.

Ale ja nie potrafiłam odpoczywać. Od kiedy mama wyjechała do Niemiec za pracą, a tata zniknął z naszego życia jeszcze wcześniej, to ja byłam tą „odpowiedzialną”. Babcia była moją rodziną, moim domem. Wierzyłam, że jesteśmy dla siebie wszystkim.

Wiedziałam, że niektórzy kuzyni przyjeżdżają tylko na święta albo gdy trzeba było coś załatwić. Ja byłam codziennie. Odkładałam własne plany – studia w Warszawie, wyjazdy ze znajomymi – bo przecież ktoś musiał się babcią zająć. Czułam się czasem jak więzień tej sytuacji, ale tłumaczyłam sobie: „To przecież rodzina. Kiedyś mi się to zwróci.”

Pamiętam dzień, kiedy babcia trafiła do szpitala. Siedziałam przy jej łóżku całą noc, trzymając ją za rękę i modląc się w duchu, żeby jeszcze trochę została ze mną. Wtedy powiedziała: – Zosiu, jesteś moim największym skarbem. Nigdy ci tego nie zapomnę.

Te słowa nosiłam w sercu jak talizman. Były moją nagrodą za wszystkie nieprzespane noce i łzy w poduszkę.

Kiedy babcia zmarła tej zimy, świat nagle stracił kolory. Przez kilka dni chodziłam jak we śnie. Potem zaczęły się sprawy urzędowe i… rozmowy o testamencie. Wiedziałam, że babcia miała niewielki domek i trochę ziemi – nic wielkiego, ale dla mnie to był dom pełen wspomnień.

W dniu odczytania testamentu zebrała się cała rodzina: ciotka Halina z Warszawy, kuzyn Tomek z żoną i dziećmi, nawet wujek Marek, który nie widział babci od lat. Siedzieliśmy w dusznym pokoju notariusza, a ja czułam, jak serce wali mi w piersi.

Notariusz zaczął czytać:

– „Ja, Stanisława Nowak… cały majątek przekazuję mojej córce Halinie Nowak.”

Zamarłam. Przez chwilę miałam nadzieję, że to pomyłka. Ale nie – wszystko zostało zapisane ciotce Halinie. Ani słowa o mnie.

– To chyba jakiś żart? – wyrwało mi się. – Przecież to ja się nią opiekowałam!

Ciotka spojrzała na mnie chłodno:

– Zosiu, babcia zawsze mówiła, że rodzina jest najważniejsza. Może po prostu chciała być sprawiedliwa.

Poczułam, jakby ktoś wylał na mnie kubeł lodowatej wody. Przez lata byłam dla babci wszystkim – a teraz zostałam z niczym. Nawet słowa podziękowania.

Wyszłam z kancelarii notarialnej na ulicę i rozpłakałam się jak dziecko. Próbowałam znaleźć sens w tym wszystkim. Może babcia myślała, że Halina bardziej potrzebuje pieniędzy? Może ktoś ją namówił? A może po prostu nie doceniła tego, co robiłam?

Przez kolejne tygodnie żyłam jak w zawieszeniu. Ciotka Halina zaczęła remontować dom – mój dom – i nawet nie zaprosiła mnie na kawę. Kuzyni rozeszli się do swoich spraw. Nikt nie zapytał, jak się czuję.

Pewnego wieczoru zadzwoniła do mnie przyjaciółka Ania:

– Zosiu, musisz o siebie zadbać. Nie możesz żyć tylko dla innych.

Ale jak miałam zacząć żyć dla siebie? Całe życie byłam „tą dobrą”, „tą odpowiedzialną”. Teraz zostałam sama z pustką i żalem.

Czasem budzę się w nocy i słyszę głos babci: „Jesteś moim największym skarbem.” Czy naprawdę byłam? Czy może tylko chciała mieć przy sobie kogoś wygodnego?

Dziś patrzę na swoje odbicie w lustrze i pytam: czy warto było poświęcić wszystko dla kogoś innego? Czy miłość do rodziny zawsze musi oznaczać rezygnację z siebie? Może czasem trzeba postawić granicę – nawet jeśli boli.