Zawsze ratowałam nasze małżeństwo. A kiedy w końcu odpuściłam, on nagle zaczął się starać
– Znowu uciekasz? – zapytałam cicho, patrząc na plecy Piotra, który już sięgał po kurtkę.
Nie odpowiedział. Usłyszałam tylko trzask drzwi i znajomy dźwięk klucza przekręcanego w zamku. W tej ciszy, która zapadła po jego wyjściu, czułam się jak ktoś, kto tonie – a wokół nie ma nikogo, kto podałby rękę.
To była nasza codzienność. Ja – Marta, trzydziestoośmioletnia nauczycielka polskiego w podstawówce na warszawskim Ursynowie. On – Piotr, informatyk, który coraz częściej zostawał po godzinach w pracy albo znikał na długie spacery z psem. Nasze dzieci – Zosia i Kuba – już dawno nauczyły się nie pytać, dlaczego tata znowu nie je kolacji z nami.
Przez lata byłam tą, która sklejała nasze małżeństwo jak rozbite naczynie. Po każdej kłótni to ja podchodziłam pierwsza, nawet jeśli nie miałam za co przepraszać. To ja szukałam słów, kiedy on milczał. Uśmiechałam się do dzieci, choć w środku miałam ochotę krzyczeć: „Dość!”
Pamiętam jedną z tych nocy, kiedy leżałam obok Piotra w łóżku i słyszałam tylko jego równy oddech. „Może gdybym była inna… Może gdybym mniej wymagała… Może gdybym była bardziej jak jego matka?” – myśli kłębiły mi się w głowie jak czarne chmury przed burzą.
A potem przychodził ranek. Znowu śniadanie w milczeniu. Znowu Kuba pytający: „Mamo, tata dzisiaj z nami pojedzie na rowery?”
– Tata jest zmęczony – odpowiadałam zawsze tym samym tonem.
W pracy byłam inna. Tam potrafiłam żartować z uczniami, rozmawiać z koleżankami o wszystkim i o niczym. Ale wystarczyło wrócić do domu i znów czułam się jak cień samej siebie.
Najgorsze były święta u teściów. Teściowa – pani Halina – zawsze patrzyła na mnie z lekkim politowaniem.
– Marta, może ty za dużo wymagasz od Piotrka? On taki spokojny chłopak…
Zaciskałam wtedy zęby i uśmiechałam się sztucznie. Bo przecież nie powiem jej, że jej „spokojny chłopak” potrafi przez tydzień nie odezwać się do mnie słowem.
Aż przyszedł ten dzień, kiedy coś we mnie pękło. To był zwykły czwartek. Piotr wrócił późno, nawet nie spojrzał na mnie ani na dzieci. Usiadł przed komputerem i założył słuchawki.
– Piotrze, możemy porozmawiać? – zapytałam cicho.
– Teraz nie mam czasu – odburknął.
Wtedy poczułam, że już nie chcę walczyć. Że nie mam siły być jedyną osobą, której jeszcze zależy.
Przez kilka następnych dni nie odzywałam się pierwsza. Nie pytałam, czy wszystko w porządku. Nie próbowałam go zagadywać ani ratować atmosfery przy stole. Po prostu byłam – obecna ciałem, ale nie duchem.
Dzieci szybko to wyczuły. Zosia zaczęła zamykać się w swoim pokoju, Kuba coraz częściej wychodził do kolegów.
Po tygodniu Piotr sam do mnie podszedł.
– Co się dzieje? – zapytał niespokojnie.
Spojrzałam na niego i pierwszy raz od dawna zobaczyłam w jego oczach cień strachu.
– Nic się nie dzieje – odpowiedziałam spokojnie. – Po prostu przestałam walczyć za nas oboje.
Nie odpowiedział od razu. Wyszedł z kuchni i długo siedział na balkonie. Potem przez kilka dni chodził jak struty. Zaczął wracać wcześniej z pracy. Sam zaproponował wspólny spacer z psem.
– Może pójdziemy razem? – zapytał niepewnie.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Przez tyle lat marzyłam o tym, żeby on sam coś zaproponował… a teraz czułam tylko pustkę.
Wieczorem usiadł obok mnie na kanapie.
– Marta… Ja wiem, że wszystko spieprzyłem – powiedział nagle. – Ale ja… ja nie chcę cię stracić.
Patrzyłam na niego długo. Widziałam łzy w jego oczach – pierwszy raz od lat.
– Dlaczego dopiero teraz? – zapytałam cicho.
– Bałem się… że jak zacznę mówić o tym wszystkim, to już nic nie zostanie…
Milczeliśmy długo. W końcu powiedział:
– Może pójdziemy razem do terapeuty?
Nie wierzyłam własnym uszom. Przez tyle lat prosiłam go o rozmowę, o terapię… zawsze mówił: „To nie dla mnie”.
Zgodziłam się, ale bez entuzjazmu. Byłam już tak zmęczona, że nawet nadzieja wydawała mi się luksusem.
Pierwsza wizyta u pani psycholog była jak otwarcie puszki Pandory. Piotr mówił o swoim dzieciństwie – o ojcu, który nigdy nie okazywał uczuć; o matce, która zawsze wszystko zamiatała pod dywan. Ja mówiłam o samotności w naszym małżeństwie; o tym, jak bardzo chciałam być dla niego ważna.
Po kilku tygodniach zaczęliśmy rozmawiać więcej także w domu. Piotr starał się być obecny przy dzieciach, pytał mnie o zdanie nawet w błahych sprawach. Zaczął gotować obiady w weekendy – pierwszy raz od lat cała rodzina jadła razem przy stole.
Ale ja wciąż czułam dystans. Bałam się zaufać tej zmianie. Zastanawiałam się: czy to naprawdę on? Czy może tylko gra rolę dobrego męża?
Pewnego wieczoru Zosia przyszła do mnie do kuchni.
– Mamo… Tata jest teraz inny. Myślisz, że już tak zostanie?
Przytuliłam ją mocno i poczułam łzy pod powiekami.
– Nie wiem, kochanie… Ale bardzo bym chciała.
Czasami łapię się na tym, że tęsknię za dawnym Piotrem – tym z pierwszych lat naszego małżeństwa; tym, który potrafił mnie rozśmieszyć jednym zdaniem; tym, który pisał mi liściki zostawiane na lodówce.
Ale wiem też jedno: już nigdy nie będę tą samą Martą, która zawsze ratuje wszystko za dwoje.
Dziś patrzę na Piotra inaczej – z dystansem i ostrożną nadzieją. Uczę się ufać mu na nowo i pozwalam sobie na słabość.
Czasem pytam siebie: ile razy można jeszcze próbować? Czy można naprawdę zacząć od nowa po tylu latach bólu i rozczarowań?
A Wy? Czy kiedykolwiek przestaliście walczyć… i wtedy wydarzył się cud?