Zaprosiłam samotną sąsiadkę na święta, bo było mi jej żal: Nie przypuszczałam, że stanie się najbliższą osobą w moim życiu

— I co z tego, że wszystko już gotowe? — pomyślałam, patrząc na pusty talerz naprzeciwko. — Kogo to obchodzi, skoro i tak nikt nie przyjdzie?

Za oknem szalała śnieżyca. Światło latarni odbijało się w płatkach śniegu, które wirując, opadały na parapet. W kuchni pachniało piernikami i barszczem z uszkami, ale ten zapach nie przynosił mi już radości. Dzieci daleko, mąż odszedł kilka lat temu do innej kobiety — tej młodszej, z którą teraz podobno mieszka w Krakowie. Zostałam sama w naszym trzypokojowym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie.

Przez chwilę siedziałam w ciszy, aż nagle usłyszałam ciche pukanie do drzwi. Zdziwiłam się — nikt mnie tu nie odwiedzał od miesięcy. Otworzyłam drzwi i zobaczyłam panią Zofię z mieszkania obok. Miała na sobie stary, znoszony płaszcz i szalik zrobiony na drutach.

— Przepraszam, że przeszkadzam… — zaczęła nieśmiało. — Czy mogłabym pożyczyć trochę cukru? Skończył mi się, a chciałam jeszcze upiec makowiec.

Patrzyłam na nią przez chwilę. Była wdową od kilku lat, dzieci miała w Niemczech i rzadko ją odwiedzały. Zawsze wydawała mi się zamknięta w sobie, trochę dziwna. Ale teraz zobaczyłam w jej oczach coś znajomego — tę samą samotność, która mnie przygniatała.

— Proszę wejść, pani Zofio — powiedziałam nagle. — Mam dużo cukru. I barszcz już gotowy. Może napije się pani ze mną herbaty?

Spojrzała na mnie zaskoczona, jakby nie wierzyła własnym uszom.

— Naprawdę? Nie chcę przeszkadzać…

— Proszę, to żaden kłopot. W święta nikt nie powinien być sam.

Wpuściłam ją do środka. Usiadłyśmy przy kuchennym stole. Zaparzyłam herbatę z cytryną i postawiłam talerz pierników.

— Ma pani piękną choinkę — powiedziała cicho Zofia, rozglądając się po pokoju.

— Dziękuję. Dzieci zawsze pomagały mi ją ubierać… Teraz robię to sama.

Zawiesiła wzrok na bombkach i przez chwilę milczała.

— Ja już nawet nie mam choinki — westchnęła. — Po co? Dla siebie?

Poczułam ukłucie żalu. Przypomniałam sobie, jak jeszcze kilka lat temu święta były pełne śmiechu i rozmów. Teraz nawet radio wydawało się za głośne.

— Wie pani co? — powiedziałam nagle. — Może spędzi pani Wigilię ze mną? Mam za dużo jedzenia dla jednej osoby.

Zofia spojrzała na mnie z niedowierzaniem.

— Naprawdę? To byłoby dla mnie wielkie szczęście…

Uśmiechnęłam się pierwszy raz od dawna.

Tak zaczęła się nasza znajomość. Wigilię spędziłyśmy razem, dzieląc się opłatkiem i wspomnieniami o rodzinach, które były daleko. Zofia opowiadała o swoim mężu, który zmarł nagle na zawał serca, o synu Piotrze, który wyjechał do Monachium i rzadko dzwonił.

— Czasem mam wrażenie, że już nikomu nie jestem potrzebna — powiedziała cicho.

Poczułam łzy pod powiekami. Ja też tak się czułam.

Po świętach zaczęłyśmy spotykać się częściej. Razem chodziłyśmy na zakupy do Biedronki, czasem do kościoła na mszę za naszych bliskich. Zofia nauczyła mnie robić najlepszy sernik na świecie i pokazała kilka trików na domowe przetwory.

Któregoś dnia zadzwoniła do mnie córka, Marta.

— Mamo, czemu nie odbierasz? Wszystko w porządku?

— Tak, kochanie. Byłam u sąsiadki na herbacie.

— U sąsiadki? Ty?

— Tak… Poznałyśmy się bliżej w święta. To bardzo miła kobieta.

Marta milczała przez chwilę.

— Mamo… Ty chyba nie jesteś samotna?

Zaskoczyło mnie to pytanie. Przez ostatnie lata słyszałam tylko: „Mamo, musisz sobie radzić”, „Mamo, jesteś silna”. Nikt nie pytał, czy jestem szczęśliwa.

— Nie jestem już tak bardzo samotna jak kiedyś — odpowiedziałam cicho.

Z czasem nasza przyjaźń z Zofią stała się czymś więcej niż tylko sąsiedzką uprzejmością. Byłyśmy dla siebie wsparciem w codziennych problemach: kiedy zachorowałam na grypę, Zofia przynosiła mi rosół; kiedy ona złamała rękę na lodzie pod blokiem, robiłam jej zakupy i sprzątałam mieszkanie.

Nie wszystkim to się podobało. Mój syn Tomek zadzwonił pewnego dnia z Londynu:

— Mamo, słyszałem od sąsiadki, że ciągle siedzisz z tą starą Zofią. Nie lepiej byłoby znaleźć sobie jakieś zajęcie?

— A co według ciebie robię? — zapytałam ostro. — Pomagam komuś i ktoś pomaga mnie. To źle?

— Po prostu martwię się o ciebie… Żebyś nie była wykorzystywana.

Poczułam złość i smutek jednocześnie.

— Tomek, może gdybyście byli bliżej, nie musiałabym szukać wsparcia gdzie indziej.

Rozłączył się bez słowa.

Zofia też miała swoje rodzinne dramaty. Jej syn Piotr niespodziewanie przysłał jej list:

„Mamo, wiem, że rzadko dzwonię… Przepraszam. Może kiedyś uda nam się spotkać.”

Płakała całą noc. Rano przyszła do mnie z czerwonymi oczami.

— Myślisz, że jeszcze kiedyś mnie odwiedzi? — zapytała drżącym głosem.

Przytuliłam ją mocno.

— Na pewno. Ale nawet jeśli nie… masz mnie.

Z czasem zaczęłyśmy być dla siebie jak rodzina. Razem spędzałyśmy święta, urodziny i zwykłe poniedziałki. Czasem kłóciłyśmy się o drobiazgi: o to, kto ma lepszy przepis na bigos albo czy lepiej podlewać kwiaty rano czy wieczorem. Ale zawsze potrafiłyśmy się pogodzić.

Któregoś dnia zadzwonił domofon. To była Marta z wnuczką Zuzią — niespodziewanie przyjechały z Niemiec na kilka dni.

— Mamo! Jak tu pachnie! — krzyknęła Marta w progu.

Zuzia pobiegła do choinki i zaczęła oglądać bombki.

— Babciu, kto to jest? — zapytała wskazując na Zofię.

— To moja przyjaciółka i sąsiadka. Dzięki niej te święta są naprawdę radosne.

Marta spojrzała na mnie uważnie.

— Mamo… Przepraszam, że tak rzadko dzwonię. Nie wiedziałam…

Objęłam ją mocno.

— Najważniejsze, że jesteście teraz tutaj.

Wieczorem siedziałyśmy we cztery przy stole: ja, Zofia, Marta i mała Zuzia. Śmiałyśmy się i wspominałyśmy stare czasy. Po raz pierwszy od lat poczułam prawdziwe szczęście.

Czasem życie daje nam drugą szansę tam, gdzie najmniej się jej spodziewamy. Gdyby ktoś mi powiedział rok temu, że najbliższą osobą stanie się dla mnie sąsiadka zza ściany — wyśmiałabym go.

Czy naprawdę trzeba aż tyle stracić, żeby docenić to, co mamy tuż obok? A może wystarczy tylko otworzyć drzwi i serce?