Zamieniłam mieszkanie na mniejsze, żeby pomóc dzieciom: Teraz nawet nie mają czasu, by mnie odwiedzić

– Mamo, naprawdę nie możesz tego zrozumieć? – głos Magdy drżał z irytacji, a ja czułam, jak serce ściska mi się w piersi. – My z Tomkiem mamy dwójkę dzieci, kredyt na głowie i ledwo wiążemy koniec z końcem. Nie stać nas na większe mieszkanie!

Patrzyłam na nią, moją córkę, która jeszcze niedawno tuliła się do mnie z płaczem po rozbitym kolanie. Teraz stała przede mną dorosła kobieta, matka, żona. I choć rozumiałam jej sytuację, w środku czułam się jak ktoś niepotrzebny. Jak mebel, który trzeba przestawić, by zrobić miejsce dla nowych rzeczy.

– Magda, ja tylko… – zaczęłam cicho.

– Mamo, proszę cię. Przecież i tak jesteś sama. Po co ci trzy pokoje? – przerwała mi bezceremonialnie.

To był ten moment. Moment, w którym podjęłam decyzję. Oddam im to mieszkanie. Zamienię na mniejsze, a resztę pieniędzy dam dzieciom. Przecież rodzina jest najważniejsza.

Mój mąż, Zbyszek, nie żył już od pięciu lat. Odszedł nagle – zawał serca podczas spaceru po parku. Od tamtej pory mieszkanie wydawało się coraz większe i coraz bardziej puste. Ale mimo wszystko było moje. Nasze. Każdy kąt miał swoją historię: ślady kredek na ścianie w salonie po pierwszych artystycznych próbach Magdy, odrapane drzwi do pokoju Pawła, bo zawsze trzaskał nimi z impetem, wracając ze szkoły.

Paweł był inny niż Magda. Zawsze zamknięty w sobie, nieco zbuntowany. Po maturze wyjechał do Wrocławia i rzadko wracał do domu. Ostatni raz widziałam go pół roku temu na pogrzebie ciotki Hanki. Wtedy nawet nie spojrzał mi w oczy.

Zamiana mieszkania była formalnością. Nowe lokum – kawalerka na parterze w bloku z wielkiej płyty na obrzeżach miasta – było ciasne i ciemne. Z okna widziałam tylko parking i śmietnik. Ale powtarzałam sobie: „To dla nich. Dla dzieci”.

Przez pierwsze tygodnie czułam się nawet dumna. Magda z Tomkiem urządzali się w naszym starym mieszkaniu – teraz ich mieszkaniu – a ja słuchałam przez telefon opowieści o nowych zasłonach i tapetach dla wnuków. Paweł dostał ode mnie część pieniędzy ze sprzedaży i kupił sobie samochód. „Dzięki, mamo” – napisał mi w SMS-ie.

Tylko że potem… potem wszystko ucichło.

– Mamo, nie dam rady dziś przyjechać – mówiła Magda przez telefon co tydzień. – Michaś ma anginę, Tomek bierze nadgodziny…

Paweł nie dzwonił wcale.

Zaczęłam liczyć dni między ich telefonami. Najpierw były to tygodnie, potem miesiące. W kawalerce panowała cisza tak gęsta, że czasem miałam wrażenie, że oszaleję. Wychodziłam na spacery do parku, gdzie kiedyś chodziliśmy całą rodziną. Siadałam na ławce i patrzyłam na matki z dziećmi. Czułam ukłucie zazdrości i żalu.

Pewnego dnia zadzwoniła sąsiadka z dawnego bloku.

– Pani Halinko, jak się pani trzyma? – zapytała ciepło.

– Dziękuję, jakoś leci – odpowiedziałam wymijająco.

– Wie pani… Magda to chyba nie docenia tego, co pani dla nich zrobiła – powiedziała nagle sąsiadka. – Tak tylko mówię…

Po tej rozmowie długo płakałam.

W święta Bożego Narodzenia czekałam na dzieci do późnej nocy. Magda zadzwoniła o dwudziestej:

– Mamo, Michaś się rozchorował… Nie damy rady przyjechać. Zostawimy ci prezenty u sąsiadki.

Siedziałam sama przy stole nakrytym dla trzech osób. Patrzyłam na pusty talerz i myślałam o tym, jak bardzo można się pomylić co do ludzi.

W styczniu zachorowałam na grypę. Przez tydzień nikt do mnie nie zadzwonił. Dopiero sąsiadka zapukała do drzwi i przyniosła rosół.

– Pani Halinko, niech pani zadzwoni do dzieci – powiedziała troskliwie.

Ale nie zadzwoniłam. Bałam się usłyszeć w słuchawce obojętność.

Któregoś dnia spotkałam Pawła przypadkiem w sklepie spożywczym.

– Cześć, mamo – powiedział chłodno.

– Paweł… może wpadniesz kiedyś na herbatę? – zapytałam z nadzieją.

– Zobaczę… Mam sporo pracy – rzucił i odszedł bez pożegnania.

Wracałam do domu z siatką zakupów i łzami w oczach. Próbowałam zrozumieć, gdzie popełniłam błąd. Czy byłam zbyt opiekuńcza? Czy za bardzo ingerowałam w ich życie? A może po prostu przestałam być potrzebna?

Z czasem nauczyłam się żyć w tej samotności. Zapisałam się do klubu seniora, zaczęłam chodzić na zajęcia z jogi i spotkania literackie w bibliotece. Poznałam tam panią Marię i pana Stefana – oboje też mieli dorosłe dzieci, które rzadko ich odwiedzały.

Pewnego dnia podczas spotkania w klubie rozmawialiśmy o rodzinie.

– Ja już nie liczę na to, że syn przyjedzie – westchnęła Maria. – Ważne, żebyśmy mieli siebie nawzajem.

Zrozumiałam wtedy, że nie jestem sama w swoim bólu.

Minęły dwa lata od przeprowadzki. Magda dzwoni raz na miesiąc, Paweł jeszcze rzadziej. Wnuki widuję tylko na zdjęciach wysyłanych przez Messengera.

Czasem myślę o tym starym mieszkaniu – o zapachu kawy o poranku, o śmiechu dzieci dobiegającym z pokoju obok… I pytam siebie: czy warto było oddać wszystko dla rodziny? Czy poświęcenie naprawdę coś znaczy?

Może powinnam była pomyśleć o sobie?

A wy? Jak myślicie – czy rodzina zawsze odpłaca tym samym? Czy warto poświęcać siebie dla innych?