Wyrzuciłam syna i synową z domu: Czy jestem złą matką, czy wreszcie pozwoliłam im dorosnąć?

— Mamo, nie możesz nam tego zrobić! — głos Agnieszki drżał, a jej oczy były pełne łez. Stała w przedpokoju, ściskając w dłoni klucz, który właśnie jej odebrałam. Marek patrzył na mnie z niedowierzaniem, jakby nie rozumiał, że to naprawdę się dzieje. W powietrzu wisiała cisza, przerywana tylko szlochem mojej synowej i moim przyspieszonym oddechem.

Jeszcze trzy lata temu nie wyobrażałam sobie, że dojdzie do takiej sceny. Kiedy Marek i Agnieszka przyszli do mnie z prośbą o tymczasowe zamieszkanie, byłam przekonana, że to tylko na chwilę. „Mamo, tylko do czasu aż uzbieramy na własne mieszkanie,” zapewniał mnie Marek. Wierzyłam mu. Przecież zawsze był odpowiedzialny, a Agnieszka — choć czasem zbyt impulsywna — wydawała się dobrą żoną dla mojego syna.

Początkowo cieszyłam się z ich obecności. Dom przestał być pusty po śmierci mojego męża. Znowu było gwarno, śmialiśmy się przy kolacji, wspólnie oglądaliśmy seriale. Jednak z czasem zaczęły pojawiać się rysy na tym obrazku. Agnieszka coraz częściej narzekała na brak prywatności, Marek wracał późno z pracy i unikał rozmów. Ja starałam się być wyrozumiała, ale czułam się coraz bardziej jak intruz we własnym domu.

Zaczęły się kłótnie o drobiazgi: kto nie wyniósł śmieci, kto zostawił brudne naczynia w zlewie, kto zużył ostatnią rolkę papieru toaletowego. Z czasem te drobne sprzeczki przerodziły się w poważniejsze konflikty. Agnieszka zarzucała mi, że wtrącam się w ich życie, Marek milczał albo stawał po stronie żony. Czułam się osaczona i coraz bardziej samotna.

Pewnego wieczoru usłyszałam ich rozmowę w kuchni. „Twoja matka nigdy nas nie zostawi w spokoju,” szeptała Agnieszka. „Nie możemy tak żyć wiecznie pod jej dachem.” Marek tylko westchnął i powiedział: „Ale gdzie pójdziemy? Nie mamy jeszcze wystarczająco pieniędzy na wynajem.”

Te słowa bolały. Przecież chciałam tylko pomóc. Ale zaczęłam się zastanawiać, czy rzeczywiście im pomagam, czy raczej odbieram im szansę na samodzielność. Czy nie trzymam ich zbyt długo pod swoim skrzydłem?

Ostatnie miesiące były najtrudniejsze. Agnieszka straciła pracę i całe dnie spędzała w domu, narzekając na wszystko: na pogodę, na ceny w sklepach, na mnie. Marek był coraz bardziej nerwowy, a ja czułam się jak cień we własnym mieszkaniu. Próbowałam rozmawiać z nimi o przyszłości, ale każda próba kończyła się kłótnią.

W końcu przyszedł ten dzień. Rano znalazłam w kuchni stertę brudnych naczyń i niedopałki papierosów w doniczce z moją ulubioną pelargonią. To była kropla, która przelała czarę goryczy. Weszłam do ich pokoju i powiedziałam spokojnie:

— Musicie się wyprowadzić. Daję wam dwa tygodnie.

Marek spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

— Mamo, żartujesz chyba? Przecież nie mamy dokąd pójść!

— Macie siebie. Jesteście dorośli. Musicie zacząć żyć na własny rachunek — odpowiedziałam drżącym głosem.

Agnieszka wybuchła płaczem.

— Po wszystkim, co dla ciebie zrobiłam? Po tych wszystkich wspólnych latach?

— To nie jest kara — powiedziałam cicho. — To szansa.

Przez kolejne dni atmosfera była nie do zniesienia. Unikaliśmy się nawzajem, a kiedy już musieliśmy rozmawiać, każde słowo było jak cios. Widziałam, jak Marek próbuje znaleźć mieszkanie do wynajęcia, jak Agnieszka rozsyła CV po całym mieście. Było mi ich żal, ale wiedziałam, że nie mogę się cofnąć.

W dniu wyprowadzki panowała cisza. Pomogłam im spakować rzeczy, chociaż serce mi pękało. Kiedy wychodzili, Marek zatrzymał się w drzwiach.

— Mamo… czy ty naprawdę nas już nie chcesz?

Poczułam łzy napływające do oczu.

— Chcę waszego szczęścia. Ale nie mogę was trzymać tu na siłę.

Zamknęłam drzwi i długo stałam oparta o framugę, słuchając ich kroków oddalających się po schodach. W domu zapanowała cisza, której tak bardzo pragnęłam — i która teraz wydawała mi się nieznośna.

Minęły dwa tygodnie. Marek zadzwonił raz, żeby powiedzieć, że znaleźli małe mieszkanie na Pradze i że Agnieszka dostała pracę w sklepie spożywczym. Brzmiał inaczej — bardziej pewnie, dojrzalej. Ale ja wciąż nie mogę pozbyć się poczucia winy.

Czy jestem złą matką? Czy powinnam była pozwolić im zostać dłużej? A może właśnie teraz daliśmy sobie szansę na nowe życie? Czasem zastanawiam się, czy miłość matki polega na tym, by zawsze chronić swoje dzieci — czy raczej na tym, by pozwolić im upaść i nauczyć się podnieść?

Może właśnie to jest najtrudniejsze w byciu rodzicem: wiedzieć, kiedy puścić rękę dziecka i pozwolić mu iść własną drogą… Czy wy też kiedyś musieliście podjąć taką decyzję? Jak poradziliście sobie z poczuciem winy?