Wpuściliśmy ich na rok, teraz trudno się pozbyć: synowa w ciąży, a syn milczy. Moja codzienność zamieniła się w koszmar
— Mamo, czy mogłabyś nie wchodzić do naszej łazienki, kiedy Kinga tam jest? — usłyszałam pewnego wieczoru, kiedy wróciłam z pracy. Stałam w przedpokoju z siatkami pełnymi zakupów, a Krzysztof patrzył na mnie z tym swoim nowym, obcym wyrazem twarzy. Przez chwilę nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Przecież to nasza łazienka, nasze mieszkanie, nasze życie. A jednak od półtora roku coraz mniej czuję się tu jak u siebie.
Kiedy Krzysztof powiedział nam, że chce się ożenić z Kingą, byłam szczęśliwa. Mój jedyny syn, moje oczko w głowie, wreszcie znalazł kogoś, z kim chce dzielić życie. Kinga wydawała się miła, cicha, trochę nieśmiała. Po ślubie zaproponowaliśmy im, żeby zamieszkali z nami — przecież mamy duże trzypokojowe mieszkanie w centrum Krakowa. Myślałam: pomożemy im stanąć na nogi, odłożą na własne mieszkanie, a potem pójdą swoją drogą.
Na początku wszystko było dobrze. Każdy miał swoje obowiązki, dzieliliśmy się rachunkami i zakupami. Kinga była wdzięczna za pomoc i często powtarzała: „Dziękuję, mamo, nie wiem, co byśmy bez was zrobili”. Krzysztof pracował dużo, ja z mężem również. Wieczorami siadaliśmy razem do kolacji, rozmawialiśmy o pracy, o planach na przyszłość.
Ale po kilku miesiącach coś zaczęło się zmieniać. Kinga coraz częściej zamykała się w swoim pokoju. Zaczęła delikatnie sugerować, że marzy o własnym kącie. „Wie pani… czasem chciałabym mieć miejsce tylko dla siebie. Takie… nasze.” Uśmiechała się przy tym przepraszająco, jakby bała się urazić. Krzysztof milczał. Nie mówił nic — ani o planach na przyszłość, ani o tym, czy szukają mieszkania.
Z czasem pojawiły się drobne konflikty. Ktoś nie posprzątał po sobie w kuchni. Ktoś zostawił pranie w pralce. Kinga zaczęła narzekać na hałas — „Mamo, czy mogłaby pani ściszyć telewizor? Boli mnie głowa.” Zaczęłam czuć się jak intruz we własnym domu. Mój mąż próbował łagodzić sytuację: „To młodzi, muszą się przyzwyczaić.” Ale ja widziałam coraz więcej napięcia.
Pewnego dnia wróciłam wcześniej z pracy i usłyszałam przez drzwi rozmowę:
— Krzysiek, nie mogę tak dłużej! Twoja mama wszędzie zagląda! Chciałabym mieć trochę prywatności!
— Kinga… przecież to ich mieszkanie…
— Ale ile jeszcze mamy tu siedzieć? Obiecałeś, że coś wymyślisz!
Serce mi ścisnęło. Poczułam się jak ciężar dla własnego dziecka.
Potem przyszła wiadomość: Kinga jest w ciąży. Z jednej strony radość — będziemy dziadkami! Z drugiej strony — strach. Gdzie oni będą mieszkać? Przecież nie zmieścimy się tu wszyscy! Krzysztof znów milczał. Nie rozmawiał ze mną o planach na przyszłość. Kinga zaczęła urządzać pokój dla dziecka w naszym salonie — bez pytania nas o zdanie.
Zaczęły się kłótnie o wszystko: o miejsce w lodówce, o godziny korzystania z łazienki, o to, kto ma prawo do ciszy po 22:00. Pewnej nocy obudziły mnie krzyki:
— Nie wytrzymam tu dłużej! — płakała Kinga.
— Cicho! Obudzisz rodziców! — szeptał Krzysztof.
Rano udawali, że nic się nie stało.
Mój mąż coraz częściej wychodził z domu pod pretekstem spaceru albo wizyty u znajomych. Ja zamykałam się w sypialni i płakałam po cichu do poduszki. Czułam się bezradna i upokorzona. Próbowałam rozmawiać z Krzysztofem:
— Synku… może powinniście rozejrzeć się za czymś swoim? Pomoglibyśmy wam finansowo…
— Mamo, teraz nie czas na takie rozmowy — ucinał krótko.
Kinga zaczęła coraz bardziej rządzić domem. Zmieniła ustawienie mebli w salonie bez pytania nas o zgodę. Wprowadziła swoje zasady sprzątania i gotowania. Nawet nasze ulubione niedzielne obiady przestały istnieć — teraz gotowała ona i decydowała, co będzie na stole.
Czułam się coraz bardziej obca we własnym domu. Zaczęłam unikać wspólnych posiłków i rozmów. Mój mąż próbował mnie pocieszać:
— To minie… Urodzi się dziecko i może wtedy coś się zmieni.
Ale ja wiedziałam, że nic już nie będzie takie samo.
W końcu zebrałam się na odwagę i postawiłam sprawę jasno:
— Kingo, Krzysztofie… musicie zacząć myśleć o własnym mieszkaniu. Nie możemy tak żyć dalej.
Kinga rozpłakała się:
— Chcecie nas wyrzucić?! Gdzie my pójdziemy z małym dzieckiem?!
Krzysztof patrzył na mnie zimno:
— Mamo… chyba przesadzasz.
Poczułam się jak potwór. Przecież chciałam tylko odzyskać spokój we własnym domu! Czy to naprawdę tak wiele?
Teraz siedzę wieczorami sama w kuchni i zastanawiam się: gdzie popełniłam błąd? Czy powinnam była od początku postawić granice? Czy to ja jestem winna temu wszystkiemu? A może po prostu taka jest kolej rzeczy — dzieci dorastają i odchodzą… albo zostają za długo?
Czasem patrzę na Krzysztofa i nie poznaję własnego syna. Milczy, unika rozmów, chowa się za plecami żony. A ja czuję się coraz bardziej samotna.
Czy naprawdę bycie matką oznacza rezygnację z własnego życia? Czy można odzyskać dom dla siebie — nie raniąc przy tym najbliższych? Może ktoś z was zna odpowiedź…