Wizyta, która złamała mi serce: Jak mogłam zostawić własną matkę?

— Pani Patrycjo, czy mogłaby mi pani podać wodę? — głos pani Heleny, mojej pacjentki, drżał lekko, ale w oczach miała ten sam figlarny błysk, co zawsze. Była drobna, z siwymi włosami upiętymi w kok, i miała w sobie coś, co sprawiało, że wszyscy na oddziale ją lubili. Uśmiechnęłam się do niej i podałam szklankę.

— Oczywiście, pani Heleno. Jak się dziś pani czuje?

— Lepiej niż wczoraj. Ale wie pani co? Tęsknię za domem. Za moją córką. — Jej głos nagle zadrżał inaczej, a ja poczułam ukłucie w sercu.

Nie wiedziała, że ja też mam matkę, której nie odwiedziłam od miesięcy. Zawsze miałam wymówkę: dyżury, zmęczenie, obowiązki. Ale kiedy patrzyłam na panią Helenę, widziałam w niej moją mamę — samotną, czekającą na telefon lub krótką wizytę.

Pierwszy tydzień pobytu pani Heleny minął spokojnie. Żartowała z personelem, opowiadała anegdoty z młodości. Często wspominała swoją córkę, Martę. — Taka zapracowana, ale dobra dziewczyna — powtarzała. — Zawsze mówi, że wszystko robi dla mnie.

Pewnego dnia na oddziale pojawiła się Marta. Wysoka, elegancka kobieta po czterdziestce, z telefonem przyklejonym do ucha. Weszła do sali i nawet nie spojrzała na matkę.

— Mamo, muszę być za godzinę na spotkaniu. Lekarze mówili coś nowego? — zapytała chłodno.

Pani Helena wyciągnęła do niej rękę.

— Córeczko, usiądź ze mną chociaż na chwilę…

Marta westchnęła i spojrzała na zegarek.

— Mamo, przecież wiesz, że nie mam czasu. Muszę zarabiać na twoje leki i opiekę. Nie rozumiesz tego?

Widziałam, jak twarz pani Heleny blednie. Próbowała się uśmiechnąć.

— Wiem, wiem… Ale czasem chciałabym tylko porozmawiać…

Marta wzruszyła ramionami.

— Porozmawiamy przez telefon wieczorem. Teraz muszę lecieć.

Wyszła tak szybko, jak przyszła. Pani Helena patrzyła za nią długo, a potem odwróciła wzrok do okna. Widziałam łzę spływającą po jej policzku.

Wieczorem usiadłam przy niej na chwilę dłużej niż zwykle.

— Pani Heleno…

— Tak?

— Przepraszam, jeśli to nie na miejscu… Ale czy pani czuje się samotna?

Spojrzała na mnie smutno.

— Samotność to najgorsza choroba. Czasem boli bardziej niż serce czy stawy. Wie pani… Ja rozumiem Martę. Pracuje ciężko. Ale czasem myślę, że już mnie nie potrzebuje.

Te słowa uderzyły mnie mocniej niż cokolwiek innego tego dnia. Przypomniałam sobie moją mamę — jak dzwoniła do mnie w niedzielne popołudnia i pytała: „Córeczko, kiedy przyjedziesz?”. Zawsze odpowiadałam: „Może za tydzień”. Tydzień zamieniał się w miesiąc.

Następnego dnia Marta zadzwoniła do szpitala.

— Proszę przekazać mamie, że nie dam rady przyjechać przez najbliższe dwa tygodnie. Mam delegację do Warszawy.

Pani Helena przyjęła tę wiadomość ze spokojem. Ale widziałam w jej oczach pustkę. Zaczęła coraz mniej mówić, coraz rzadziej żartować. Leżała godzinami wpatrzona w sufit.

Któregoś wieczoru podeszłam do niej z herbatą.

— Pani Heleno…

— Tak?

— Czy mogę pani coś powiedzieć?

Skinęła głową.

— Moja mama mieszka sama w bloku na Pradze. Od miesięcy jej nie odwiedziłam. Zawsze mam wymówki…

Pani Helena uśmiechnęła się smutno.

— Wie pani… Czasem wystarczy jeden telefon albo krótka wizyta. Dla nas to wszystko.

Tej nocy nie mogłam zasnąć. Myślałam o tym, jak łatwo usprawiedliwiam swoje decyzje pracą i zmęczeniem. A przecież moja mama też czeka. Może nie mówi tego wprost, ale wiem, że tęskni.

Kilka dni później stan pani Heleny się pogorszył. Nie fizycznie — wyniki miała dobre — ale psychicznie gasła z dnia na dzień. Lekarz powiedział mi na osobności:

— Patrycjo, ona potrzebuje bliskości rodziny bardziej niż leków.

Zadzwoniłam do Marty.

— Dzień dobry, tu Patrycja z oddziału wewnętrznego. Pani mama bardzo za panią tęskni…

Marta przerwała mi chłodno:

— Proszę nie wtrącać się w nasze sprawy rodzinne. Robię wszystko, co mogę.

Chciałam coś powiedzieć, ale rozłączyła się.

Tego wieczoru usiadłam przy łóżku pani Heleny i trzymałam ją za rękę przez godzinę. Opowiadałam jej o swoim dzieciństwie, o tym jak mama piekła mi szarlotkę i jak razem chodziłyśmy na spacery po Saskiej Kępie.

Pani Helena słuchała uważnie i uśmiechała się przez łzy.

— Dziękuję ci… Jesteś dla mnie jak córka — wyszeptała cicho.

Po jej wyjściu ze szpitala długo jeszcze myślałam o tej historii. Następnego dnia po dyżurze pojechałam do mojej mamy z bukietem tulipanów i domowym ciastem. Siedziałyśmy razem przy stole i rozmawiałyśmy przez kilka godzin — pierwszy raz od dawna bez pośpiechu i wymówek.

Czasem zastanawiam się: ile jeszcze takich matek czeka na swoje córki? Ile jeszcze razy powiem „nie mam czasu”, zanim będzie za późno? Czy naprawdę praca jest ważniejsza od tych kilku chwil bliskości?