W domu perfekcji, w sercu chaos – Droga do siebie

– Znowu nie posprzątałaś pokoju, Martyna! – głos mamy przeszył ciszę jak nóż. Stałam w progu, ściskając zeszyt do matematyki, a w gardle czułam gulę.

– Przepraszam, miałam dużo nauki… – wymamrotałam, ale ona już nie słuchała.

– Zawsze masz wymówki! Twój brat potrafi wszystko pogodzić, a ty? – dodała z wyrzutem, rzucając mi spojrzenie pełne rozczarowania.

Wtedy poczułam, jakby ktoś przycisnął mnie do ściany. Od dziecka żyłam w domu, gdzie wszystko musiało być idealne: oceny, ubrania, nawet nasze relacje. Tata był inżynierem, mama nauczycielką – perfekcja była ich religią. Ja byłam ich projektem.

Wieczorem leżałam na łóżku i patrzyłam w sufit. „Dlaczego nigdy nie jestem wystarczająca?” – pytałam siebie w myślach. Słyszałam przez ścianę, jak rodzice rozmawiają o mojej przyszłości:

– Musi iść na politechnikę, nie ma innej opcji – mówił tata.
– Ale ona chyba woli pisać… – próbowała mama.
– Pisanie? To nie zawód!

Zacisnęłam pięści. Chciałam krzyczeć, ale wiedziałam, że to nic nie da. W szkole też czułam się obco – wszyscy myśleli, że jestem kujonką, bo miałam dobre oceny. Ale nikt nie wiedział, ile mnie to kosztuje. Każda piątka była okupiona łzami i bezsennymi nocami.

Pewnego dnia, gdy wróciłam do domu po olimpiadzie z polskiego (oczywiście drugie miejsce to za mało), zobaczyłam rodziców siedzących przy stole z poważnymi minami.

– Martyna, musimy porozmawiać – zaczął tata.
– O co chodzi? – zapytałam, czując jak serce wali mi jak młot.
– Zdecydowaliśmy, że zapiszesz się na dodatkowe zajęcia z matematyki i fizyki. Musisz poprawić wyniki.

Nie wytrzymałam:
– Ale ja nie chcę! Chcę pisać! Chcę iść na filologię polską!

Tata spojrzał na mnie z niedowierzaniem:
– Przestań marzyć! Życie to nie bajka!

Wybiegłam z domu. Biegłam przez osiedle, aż dotarłam do parku. Usiadłam na ławce i rozpłakałam się jak dziecko. Wtedy zadzwoniła do mnie Ania – jedyna osoba, która mnie rozumiała.

– Martyna? Co się stało?
– Oni… oni chcą mnie złamać…
– Nie pozwól im na to. Jesteś silniejsza niż myślisz.

Te słowa zapadły mi w pamięć. Przez kolejne tygodnie zaczęłam się buntować – opuszczałam zajęcia dodatkowe, zamykałam się w pokoju i pisałam opowiadania. Rodzice byli coraz bardziej sfrustrowani.

Pewnego wieczoru doszło do awantury:
– Martyna, co się z tobą dzieje?! – krzyczała mama.
– Chcę być sobą! Nie waszym projektem!
– My tylko chcemy dla ciebie dobrze!
– Ale ja nie chcę takiego dobra!

Tata trzaskał drzwiami, mama płakała. Ja siedziałam na podłodze i czułam się winna. Czy naprawdę jestem taka zła?

W szkole zaczęły się plotki – że zwariowałam, że mam depresję. Nawet nauczyciele patrzyli na mnie inaczej. Tylko Ania trzymała moją stronę:

– Nie przejmuj się nimi. Rób swoje.

Zaczęłam publikować swoje teksty anonimowo w internecie. Ku mojemu zdziwieniu, ludzie je czytali i komentowali. Poczułam pierwszy raz od dawna, że jestem coś warta.

W domu było coraz gorzej. Rodzice przestali ze mną rozmawiać. Brat wyprowadził się na studia do Warszawy i pisał tylko krótkie smsy: „Trzymaj się”.

Któregoś dnia mama weszła do mojego pokoju bez pukania:
– Martyna… przepraszam. Nie wiem już, jak ci pomóc.
Popatrzyłam na nią przez łzy:
– Pozwól mi być sobą…

Przez chwilę milczała.
– Boję się o ciebie…
– Ja też się boję… Ale jeszcze bardziej boję się żyć nie swoim życiem.

To był pierwszy raz, kiedy rozmawiałyśmy szczerze. Od tego dnia powoli zaczęło się coś zmieniać. Mama zaczęła czytać moje teksty. Tata nadal był chłodny, ale już nie krzyczał.

Maturę zdałam dobrze – z polskiego najlepiej w klasie. Dostałam się na wymarzoną filologię polską w Krakowie. Wyprowadziłam się z domu z poczuciem ulgi i strachu jednocześnie.

Na studiach poznałam ludzi takich jak ja – zagubionych, ale pełnych pasji. Zaczęłam publikować pod własnym nazwiskiem. Moje opowiadania zdobyły nagrodę w konkursie literackim.

Rodzice przyjechali na galę wręczenia nagród. Mama płakała ze wzruszenia, tata ściskał mi dłoń mocniej niż kiedykolwiek wcześniej.

Dziś wiem, że droga do siebie jest trudna i pełna bólu. Ale warto ją przejść.

Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: „Czy naprawdę musimy być idealni, żeby zasłużyć na miłość?” Może wystarczy po prostu być sobą? Co o tym myślicie?