Teściowa, dwa pokoje i jeden wielki chaos – historia Wiktora

– Nie, nie i jeszcze raz nie! Halina Tadeuszowa, niech pani wreszcie zrozumie, że to niemożliwe! Mamy małe mieszkanie, a właściwie to nawet nie mieszkanie, tylko półtora pokoju! – biegałem po kuchni, wymachując rękami jak wiatrak. Czułem, jak serce wali mi w piersi, a pot spływa po skroniach.

– Oj, daj spokój, Wiciusiu! Nie półtora, tylko całe dwa! Pokój dziecięcy wprawdzie malutki, ale ja się tam zmieszczę. Przecież nie będę przeszkadzać – odpowiedziała Halina, moja teściowa, z tym swoim nieznośnym spokojem. Usiadła na naszym wysłużonym krześle i zaczęła poprawiać włosy przed lustrem, jakby właśnie planowała zostać tu na zawsze.

Spojrzałem błagalnie na Magdę, moją żonę. Stała przy zlewie i udawała, że myje kubek, ale widziałem, jak jej ręce drżą. Przez chwilę miałem nadzieję, że stanie po mojej stronie. – Mamo… Może jednak to nie jest najlepszy pomysł? – zaczęła cicho, ale Halina już była w swoim żywiole.

– Magdusiu, przecież sama mówiłaś, że czujesz się samotna z dziećmi, a ja mogę pomóc. Poza tym… – tu spojrzała na mnie z wyższością – Wiktor przecież ciągle w pracy. Kto ci pomoże? Kto ugotuje obiad?

Zacisnąłem pięści. To był szantaż emocjonalny w najczystszej postaci. Wiedziałem jednak, że Magda nie wytrzyma presji matki. Zawsze tak było – Halina miała dar przekonywania wszystkich wokół, że jej obecność to dar od losu.

Wieczorem leżałem na kanapie i patrzyłem w sufit. Magda przyszła cicho i usiadła obok mnie. – Wiem, że to trudne… Ale mama naprawdę nie ma gdzie pójść. Po śmierci taty wszystko się posypało. Nie możemy jej zostawić samej.

Westchnąłem ciężko. Wiedziałem, że nie mam wyboru. Następnego dnia Halina przyjechała z trzema walizkami i torbą pełną słoików. Zaczęło się.

Już pierwszego wieczoru poczułem się jak intruz we własnym domu. Halina przejęła kuchnię – „Bo ty Wiktorze to nawet jajka nie umiesz ugotować!” – i zaczęła przestawiać wszystko po swojemu. Moje ulubione kubki wylądowały na najwyższej półce („Bo dzieci mogą je stłuc!”), a kawa została schowana do szafki nad lodówką („Bo kawa szkodzi sercu!”).

Dzieci były zachwycone – babcia czytała im bajki i pozwalała jeść czekoladę przed obiadem. Magda wydawała się spokojniejsza, ale ja czułem się coraz bardziej osaczony. Wieczorami zamykałem się w łazience pod pretekstem długiego prysznica i próbowałem zebrać myśli.

Pewnego dnia wróciłem z pracy wcześniej niż zwykle. Usłyszałem rozmowę w kuchni:
– On jest taki drażliwy ostatnio…
– Magdusiu, mężczyźni tak mają. Musisz być cierpliwa. Ja z twoim ojcem też miałam ciężko na początku…
– Ale mamo, on naprawdę się stara…
– Wiem kochanie, ale czasem trzeba im pokazać, kto tu rządzi.

Zamarłem za drzwiami. Poczułem się zdradzony. Czy naprawdę byłem już tylko dodatkiem do tego domu?

Z czasem sytuacja stawała się coraz bardziej napięta. Halina komentowała wszystko: „Wiktorze, znowu zostawiłeś skarpetki na podłodze!”, „Nie tak się prasuje koszule!”, „Dzieci powinny chodzić spać wcześniej!”. Każdego dnia czułem się coraz mniejszy.

Pewnej nocy nie wytrzymałem. Siedzieliśmy przy stole – ja, Magda i Halina. Dzieci już spały.
– Halino… Musimy porozmawiać – zacząłem drżącym głosem.
– O czym? – spojrzała na mnie z uśmiechem.
– O tym, że czuję się tu obco. To jest mój dom… Nasz dom. Chcę mieć prawo decydować o swoim życiu.

Magda spojrzała na mnie zaskoczona. Halina przez chwilę milczała.
– Wiktorze… Ja tylko chciałam pomóc.
– Ale nie pytając nas o zdanie! – wybuchłem.

Zapadła cisza tak gęsta, że można ją było kroić nożem.

Następnego dnia Halina była cicha i zamknięta w sobie. Magda płakała w łazience. Dzieci pytały: „Tato, dlaczego babcia jest smutna?”

Czułem się winny i jednocześnie wściekły na cały świat. Próbowałem rozmawiać z Magdą:
– Kochanie… Ja nie chcę wojny w domu. Ale musimy ustalić zasady.
– Wiem… Ale boję się zranić mamę.

Minęły tygodnie pełne napięcia i niedomówień. Halina zaczęła szukać mieszkania socjalnego, ale lista oczekujących była długa jak Wisła. W końcu pewnego wieczoru przyszła do mnie i Magdy:
– Dzieci… Przepraszam was za wszystko. Chciałam dobrze… Ale widzę, że wasza rodzina potrzebuje przestrzeni.

Poczułem ulgę i smutek jednocześnie. Czy naprawdę musiało dojść do konfliktu, żebyśmy zaczęli rozmawiać o swoich potrzebach?

Dziś siedzę sam przy kuchennym stole i patrzę na puste krzesło po Halinie. Zastanawiam się: czy można pogodzić miłość do rodziny z potrzebą własnej przestrzeni? Czy kompromis zawsze oznacza rezygnację z siebie? Może czasem trzeba nauczyć się mówić „nie”, zanim będzie za późno…